Złudzenie. Charlotte Link. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Charlotte Link
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7999-656-8
Скачать книгу
Właściwie dlaczego nadal chcesz być żoną faceta, który cię w kółko zdradzał i zawodził?

      Ale wieloletnia frustracja i wieczne łzy pozbawiły Marie resztek sił. Nie wykrzesała w sobie dość energii, by przeprowadzić znaczące zmiany w swoim życiu. Pogodziła się z domem, z samotnością, z niedotrzymanymi obietnicami, od których roiło się w jej życiu. Co bynajmniej nie oznaczało, że przestała płakać. Pogodziła się także ze łzami, stanowiły nieodłączną część jej codzienności. Nadine czasami miała wrażenie, że matka płakała tak, jak inni palą, piją czy uciekają w inne nałogi. Kiedy skończyła to, co miała do roboty, albo nawet zrobiła sobie chwilę przerwy, siadała przy kuchennym stole i płakała. Po pewnym czasie wstawała i wracała do pracy.

      Nadine skończyła szkołę w wieku osiemnastu lat. Miała tego wszystkiego serdecznie dosyć. Dosyć ponurego, walącego się domu, jednej wielkiej prowizorki. Dość wiecznego braku pieniędzy, który wynikał z faktu, że Marie nie zarabiała i były skazane na nieregularne wpłaty Michela i na datki ojca Marie, o które jednak musiały długo prosić i błagać. Miała dość matczynych łez i ponurej beznadziei każdego kolejnego dnia.

      Teraz często myślała, że nie wyszłaby za Henriego, gdyby nie wydawał się jej jedyną możliwością, by wyrwać się z rodzinnego domu.

      – Wiesz, dziecko – odezwała się Marie – zawsze mi radzisz, co powinnam zrobić, żebym była szczęśliwsza. Ale prawda jest taka, że ja moje życie mam już za sobą, a twoje ciągle jest przed tobą!

      – Mam trzydzieści trzy lata!

      – I naprawdę jeszcze wszystko przed sobą. Jeśli okażesz się mądrzejsza ode mnie. Ja, kiedy miałam trzydzieści trzy lata, miałam prawie dorosłą córkę i akurat rozstałam się z mężem, który zdradzał mnie od lat. Ale…

      – No właśnie. – Nadine wpadła jej w słowo. – Miałaś prawie dorosłą córkę. Byłaś wolna. Ale nie ruszyłaś się z miejsca.

      Marie odstawiła filiżankę, którą właśnie unosiła do ust. Porcelana lekko uderzyła o spodeczek.

      – Twój ojciec wyssał ze mnie całą energię, radość życia, pomysłowość – oznajmiła ostro. – Zniszczył mnie. Mając trzydzieści trzy lata, byłam zgorzkniała. Nie było we mnie ani krzty odwagi. Kilka lat później byłam już stara. Ale ty jesteś inna. Jesteś z Henrim szczęśliwa. To wspaniały facet. Od samego początku nosił cię na rękach. Nie widzę powodu, dla którego…

      – Tak? Co chciałaś powiedzieć?

      – Szczerze mówiąc, wyglądasz okropnie. Widziałam to już podczas twoich poprzednich odwiedzin, czyli prawie osiem tygodni temu. Pogoda była wtedy wspaniała, o nadciągającej jesieni nie było jeszcze mowy. A ty wyglądałaś jak z krzyża zdjęta… Co się dzieje? Masz wokół ust bruzdy, które na twarzach innych kobiet pojawiają się dziesięć lat później.

      – Na Boga, mamo! – Nadine poderwała się z miejsca. Ostatnio bardzo schudła i zdawała sobie sprawę, że wydawała się niewiarygodnie wręcz krucha. Miniona noc pozbawiła ją ostatka sił. Była załamana, traciła resztki nadziei. – Mamo, nie naciskaj. Nigdy wcześniej o nic nie pytałaś, skąd teraz taka troska?

      – Nie pytałam? Zawsze mnie interesowało, co u ciebie. Zawsze pytałam. Nie możesz mi przecież zarzucić, że…

      Nadine poczuła, że nadciąga migrena. Matka nie była ani głupia, ani bezmyślna, ale nigdy nie zrozumie, jak bardzo zawiodła córkę.

      – Mamo, niczego ci nie zarzucam, ale twoje pytania ograniczały się do zdawkowego: co słychać, na co równie zdawkowo odpowiadałam: w porządku, albo: może być. Nigdy specjalnie nie drążyłaś.

      Marie wydawała się naprawdę zaskoczona.

      – Bo wydawałaś się zawsze szczęśliwa!

      Nadine uśmiechnęła się gorzko.

      – Szczęśliwa! Wiesz, odkąd sięgam pamięcią, najbardziej na świecie chciałam się wyrwać z Le Beausset. Z tej dziury, w której dałaś się zamknąć, a która okazała się też moim więzieniem. I co? Dokąd dotarłam? Do Le Liouquet w La Ciotat! Daleko, co? Do kretyńskiej kuchni z jeszcze głupszym piecem do pizzy. Naprawdę myślisz, że właśnie o tym marzyłam podczas długich lat w tej dziurze?

      – Ale Henri… – zaczęła Marie słabnącym głosem.

      Nadine z powrotem opadła na krzesło.

      – Daj spokój Henriemu – powiedziała. – Na miłość boską, daj spokój Henriemu!

      Potem zaś zrobiła to, co zazwyczaj robiła jej matka: ukryła twarz w dłoniach i zaczęła płakać. A Nadine prawie nigdy tego nie robiła.

      Tym razem jednak szlochała tak gorzko, jakby ból, który ją zżerał, zmienił ją całą w niewyczerpane morze łez.

      4

      Kilka minut po siódmej Laura wróciła z biegania, zaparzyła sobie herbatę, poszła z filiżanką do łazienki, wzięła prysznic, umyła i ułożyła włosy, umalowała się starannie i nawet pomalowała paznokcie u nóg. Nie miała pojęcia, czemu w ten niedzielny poranek zadała sobie tyle trudu; zazwyczaj w niedzielę pozwalała sobie na pewną swobodę i czasami do wieczora snuła się po domu w dresie. Tym razem jednak czuła, że to wyjątkowa sytuacja. Było jej dziwnie słabo, cały czas szukała czegoś, czego mogłaby się uchwycić. Chciała wyglądać przyzwoicie, żeby w tym świecie coś jeszcze było w porządku. Jej świat chwiał się w posadach; wczoraj po raz pierwszy poszła spać, nie porozmawiawszy uprzednio z Peterem.

      I przez całą noc nie zmrużyła oka.

      Wiedziała, że jest uzależniona od pewnych rytuałów, od niego, od tego związku. Jej poczucie własnej wartości rosło albo malało w zależności do tego, jak układało się między nimi. Nie umiała się od tego uwolnić, postawić na inne priorytety, doprowadzić do jakiejś równowagi. Liczył się tylko Peter. Tylko on decydował, czy była w dobrej formie, czy jednak nie.

      Umyta, zadbana i dość zadowolona, w każdym razie ze swego wyglądu, usmażyła sobie w kuchni jajka sadzone i zaraz wyrzuciła je do śmieci, bo na samą myśl o jedzeniu zbierało jej się na mdłości. O wpół do dziesiątej Peter nadal nie zadzwonił.

      – To nie jest normalne – szepnęła do siebie.

      Z pokoju Sophie dobiegały odgłosy. Kiedy weszła, mała stała w łóżeczku i wyciągała do niej rączki. Sophie była wręcz komicznie podobna do ojca. Miała jego szeroko osadzone, szarozielone oczy, prosty nos i szeroki, promienny uśmiech. Po niej nie odziedziczyła nic, stwierdziła Laura.

      – Gdybym nie wiedziała na pewno, że jestem jej matką… – żartowała nieraz. Nie miała nic przeciwko temu, że urodziła Peterowi córeczkę sobowtóra, aż do dzisiaj. Poczuła lekkie ukłucie na tę myśl i nie potrafiła go sobie wytłumaczyć.

      Sprowadziła małą na dół, nakarmiła ją. Sophie była w świetnym humorze, śmiała się głośno i wyciągała łapki po wszystko, co znajdowało się w jej zasięgu.

      Była za pięć dziesiąta, Laura nadal ją karmiła, gdy zadzwonił telefon.

      Wstrząsnęła nią nieopisana ulga. Tak bardzo czekała na ten dźwięk, że teraz, gdy się w końcu rozległ, miała łzy w oczach. Z Sophie na ręku podbiegła do aparatu.

      – Na Boga, Peter, co się stało? – zapytała.

      Po raz drugi w ciągu dwunastu godzin odpowiedziało jej pełne konsternacji milczenie. Na szczęście tym razem to nie była Britta, tylko Anne, przyjaciółka Laury.

      – Nie do końca