Złudzenie. Charlotte Link. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Charlotte Link
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7999-656-8
Скачать книгу
wodnym

      Tytuł oryginału:

      DIE TÄUSCHUNG

      Copyright © 2002 by Wilhelm Goldmann Verlag, München

      © 2009 by Blanvalet Verlag, München

      a division of Verlagsgruppe Random House GmbH, München, Germany

      Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

      Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

      Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

      Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

      Korekta: Iwona Wyrwisz, Aneta Iwan, Małgorzata Kryszkowska, Anna Just

      ISBN: 978-83-7999-656-8

      WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

      Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

      tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

      e-mail: [email protected]

      www.soniadraga.pl

      www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

      E-wydanie 2016

      Skład wersji elektronicznej:

      konwersja.virtualo.pl

      Wiadomość z gazety „Berliner Morgenpost” z 15 września 1999

Makabryczne odkrycie w wynajmowanym mieszkaniu w berlińskiej dzielnicy Zehlendorf

      Oczom emerytki, która namówiła gospodarza domu, by używając zapasowego klucza, wpuścił ją do mieszkania wieloletniej przyjaciółki Hilde R., ukazał się makabryczny widok. Sześćdziesięcioczteroletnia samotna kobieta od wielu tygodni nie odzywała się do przyjaciół i znajomych, nie odbierała telefonu. Teraz było wiadomo dlaczego. Uduszono ją sznurem we własnym mieszkaniu. Morderca pociął jej ubranie nożem. Motyw seksualny nie wchodzi w grę; według ustaleń policji z mieszkania nie zniknęło nic cennego, a więc nic nie sugeruje włamania i śledczy zakładają, że starsza pani osobiście wpuściła mordercę do domu.

      Według wstępnych oględzin nie jest wykluczone, że zwłoki leżały w mieszkaniu już od końca sierpnia. Na razie policja nie trafiła na ślad mordercy.

      CZĘŚĆ I

      Prolog

      Nie wiedziała, co ją obudziło. Jakiś dźwięk, czy może zły sen? A może nadal nie dawały jej spokoju myśli z poprzedniego wieczoru? Zazwyczaj zabierała z sobą wątpliwości, ból i beznadzieję, gdy szła spać, i czasami budziła się od łez na policzkach.

      Ale nie tym razem. Miała suche oczy.

      Poszła spać koło jedenastej i od razu zasnęła. Zbyt wiele myśli chodziło jej po głowie, była zmęczona, zwłaszcza że powrócił dawny strach przed przyszłością, który jak się okazało, pokonała tylko na krótko. Poczucie osaczenia i zagrożenia ogarniało ją całą. Zazwyczaj domek na wybrzeżu oznaczał wolność; tutaj wszystko wydawało się prostsze. Jeszcze nigdy nie tęskniła, będąc tutaj, za eleganckim, ale ponurym paryskim apartamentem. A teraz po raz pierwszy cieszyła się, że lato dobiega końca.

      Był piątek, dwudziesty ósmy września. Następnego dnia razem z Bernadette wróci do domu, do Paryża.

      Na myśl o córeczce usiadła gwałtownie. A jeśli Bernadette ją wołała albo głośno mówiła przez sen? Bernadette miewała intensywne sny, budziła się często i wołała matkę. Często zastanawiała się, czy to normalne u czterolatki, czy może to jej wina, za bardzo obciąża córeczkę swoją niekończącą się depresją. Oczywiście z tego powodu dokuczały jej wyrzuty sumienia, ale właściwie nie wiedziała, jak to zmienić. Kończyło się na chwilowych zrywach, gdy własnymi siłami wyciągała się z bagna wiecznych narzekań i zagubienia, ale nigdy nie udało jej się na dłużej trzymać od nich z daleka.

      Tylko w zeszłym roku… Zeszłego lata…

      Zerknęła na elektryczny budzik stojący przy łóżku. Zielone cyfry świeciły w ciemności. Było kilka minut po północy, więc spała bardzo krótko. Nasłuchiwała czujnie. Nic. Bernadette, jeśli już ją wołała, robiła to bez przerwy. Mimo to postanowiła wstać i zajrzeć do córeczki.

      Opuściła nogi na kamienną posadzkę i wstała.

      Jak zawsze od śmierci Jacques’a włożyła do spania powyciągane bawełniane majteczki i spraną koszulkę. Dawniej z ochotą wkładała, zwłaszcza w ciepłe prowansalskie noce, głęboko wycięte jedwabne negliże, najchętniej w kolorze kości słoniowej, bo najlepiej podkreślały jej opaleniznę i ciemne włosy. Ale skończyła z tym, gdy Jacques trafił do szpitala i zaczęło się stopniowe umieranie. Uznali go za wyleczonego, wypisali ze szpitala, wrócił do niej, spłodzili Bernadette, a potem przyszedł kolejny nawrót choroby, bardzo szybko, i tym razem już nie wyszedł ze szpitala. Umarł w maju. W czerwcu przyszła na świat Bernadette.

      W pokoju było ciepło. Okno było szeroko otwarte, zasłaniały je jedynie drewniane okiennice. Przez szpary w nich widziała jasną czerń rozgwieżdżonej nocy, czuła zapach dekadencji, którym rozpalone lato spowijało okolicę.

      Wrzesień był oszałamiająco piękny, a jesień w Prowansji kochała najbardziej. Czasami zastanawiała się, czemu właściwie wraca co roku do Paryża na początku października, choć przecież nic jej tam nie trzyma. Być może potrzebowała gorsetu uporządkowanego planu, żeby nie zatracić się w braku rzeczywistości. Najpóźniej w październiku wszyscy wracali do miasta. Może chciała mieć poczucie przynależności, choć w najczarniejszych godzinach często miała do siebie pretensje o łudzenie się takim sensem życia.

      Wyszła na korytarz, ale nie zapaliła światła. Jeśli Bernadette spała, lepiej jej nie budzić. Drzwi do jej pokoju były tylko przymknięte. Nasłuchiwała uważnie. Mała oddychała głęboko i spokojnie.

      „Czyli nie ona mnie obudziła” – pomyślała.

      Niespokojnie stała na korytarzu. Nie miała pojęcia, co ją zaniepokoiło. Nocami często się budziła, właściwie rzadko zdarzały się takie, które przespała bez przerwy. Zazwyczaj nie wiedziała, co wyrwało ją ze snu. Dlaczego więc dzisiaj jest taka zdenerwowana?

      Gdzieś głęboko w niej czaił się strach. Strach, który okrywał ją gęsią skórką i dziwnie wyostrzał zmysły. Jakby wyczuwała niebezpieczeństwo czające się w ciemności. Jak zwierzę wyczuwające obecność drapieżnika, który stanowi zagrożenie.

      „Nie histeryzuj” – upomniała się.

      Nic nie było słychać.

      A jednak wiedziała, że ktoś tu jest, ktoś poza nią i jej dzieckiem, i ten ktoś to jej najgorszy wróg. Przypomniała jej się samotność domu, zdawała sobie sprawę, jak bardzo są tu z córką oddalone od innych; nikt nie usłyszy ich krzyków, gdyby zaczęły krzyczeć, nikt nie zauważy, gdy w tym domu wydarzy się coś dziwnego.

      „Niemożliwe, żeby ktoś tu wszedł – tłumaczyła sobie. – Wszystkie drzwi są pozamykane”. Przepiłowanie metalowej zasuwy narobiłoby mnóstwo hałasu. Zamki w drzwiach są mocne. Nie sposób ich po cichu otworzyć. Może ktoś jest na zewnątrz.

      Przychodził jej do głowy tylko jeden człowiek, którego mogła sobie wyobrazić, jak pod osłoną nocy skrada się wokół domu, i na tę myśl zrobiło jej się niedobrze.

      Nie zrobiłby tego. Jest męczący, ale nie szalony.

      I w tym momencie dotarło do niej, że to nieprawda, że tak właśnie jest, że on jest szalony. I właśnie to szaleństwo kazało jej się od niego odsunąć. Właśnie to szaleństwo wyzwoliło w niej coraz silniejszą, instynktowną niechęć, której do tej pory sama nie umiała sobie wytłumaczyć. Był przecież