3
Wystarczyło dziesięć minut, by Nadine pożałowała, że przyjechała do matki. Jak zwykle poczuła się nie lepiej, tylko o wiele gorzej, i zastanawiała się, czemu z takim uporem powtarza w kółko ten sam błąd.
Chociaż akurat nic dziwnego, że tego dnia nie myślała logicznie. I dlatego kierowała się impulsem. I tak dobrze, że skończyło się tylko na odwiedzinach w ponurym domu matki.
Ile już razy namawiała ją, żeby wyprowadziła się z małego domku na uboczu w miejscowości Le Beausset. Co ją właściwie trzymało w rozwalającej się ruderze, którą stopniowo pochłaniała bujna roślinność wielkiego ogrodu? Dom stał w płytkim wąwozie, z okien widać było jedynie wysokie, strome skały wzbijające się w niebo. Zasłaniały wszelkie inne widoki. Wąwóz był na dodatek porośnięty gęstą roślinnością i nawet w słoneczne letnie dni panował w nim półmrok. W deszczowy jesienny dzień, jak dzisiaj, stawał się nie do wytrzymania deprymujący.
W kuchni królowało zimno i smród gnijącego jedzenia. Nadine otuliła się szczelniej ciepłą kurtką, a i tak cały czas trzęsła się z zimna. Wiekowe kamienne mury tak skutecznie chroniły wnętrze przed letnim żarem, że w środku zawsze panowały chłód i wilgoć. Jesienią i zimą trzeba było ciągle palić w wielkim kamiennym piecu w kuchni, żeby mieszkańcy w ogóle mogli tu wytrzymać, ale nawet w dzieciństwie Nadine zdarzało się to rzadko. Jej ojciec, wiecznie wplątany w ten czy inny romans, właściwie zawsze przebywał poza domem, a matka tylko płakała i narzekała, i zazwyczaj była zbyt zmęczona, by zawracać sobie głowę takimi drobiazgami jak ogień na kominku. Już jako dwunastolatka Nadine doszła do wniosku, że chce jak najszybciej wyrwać się z domu.
Także dzisiaj rozejrzała się wokół i pomyślała z goryczą: w takich warunkach nie powinno się wychowywać dzieci.
Marie Isnard podeszła do stołu ze świeżo zaparzoną kawą.
– Proszę, córeczko. To ci dobrze zrobi. – Spojrzała z troską na córkę. – Jesteś bardzo blada. Czy ty w ogóle spałaś?
– Nie. Może to kwestia pogody. Zawsze gorzej się czuję, gdy lato ustępuje jesieni. To nie jest mój czas.
– A dzisiaj jest szczególnie paskudnie – zauważyła Marie. Miała na sobie szlafrok, Nadine zastała ją jeszcze w łóżku. – Z Henrim wszystko w porządku?
– Nudny jak zawsze.
– No cóż, po piętnastu latach… żaden związek nie jest ekscytujący.
Marie usiadła koło córki, nalała im obu kawy. Nie umyła się ani nie uczesała i wyglądała nie na pięćdziesięciolatkę, ale na osobę co najmniej dziesięć lat starszą. Miała zapuchnięte oczy, choć Nadine wiedziała, że matka nie tyka alkoholu, a worki pod oczami to nie wynik picia. Marie pewnie znowu przepłakała kilka godzin. Pewnego dnia dosłownie wypłacze sobie oczy.
– Mamo – zaczęła Nadine. – Kiedy ty się w końcu wyprowadzisz z tego domu?
– Przecież już nieraz o tym rozmawiałyśmy. Mieszkam tu od ponad trzydziestu lat. Niby dlaczego miałabym się zmienić?
– Dlatego, że masz dopiero pięćdziesiąt lat, wcale nie jesteś staruszką, która za życia grzebie się w pustelni. Możesz jeszcze osiągnąć coś w życiu.
Marie przeczesała palcami lewej dłoni krótkie, ciemne loki, sterczące jak szczotka do odkurzania.
– Popatrz na mnie! Co niby mogłabym w życiu osiągnąć?
Tak naprawdę była jeszcze ciągle atrakcyjną kobietą; tego wrażenia nie psuł stary szlafrok ani zapuchnięte oczy. Nadine wiedziała, że przed laty matka, córka właściciela winnicy z Cassis, uchodziła za najpiękniejszą dziewczynę w okolicy i jeśli wierzyć fotografiom, nie była to przesadzona opinia. Zmysłowa, pełna radości życia, energiczna, promienna. Nic dziwnego, że równie przystojny i zmysłowy Michel Isnard zakochał się w niej i zrobił jej dziecko, zanim skończyła siedemnaście lat. Pod wpływem nacisków ojca Marie młodzi musieli się pobrać i szukać domu dla siebie i malutkiej Nadine.
Później Nadine nigdy nie mogła wybaczyć ojcu, że akurat wtedy wbił sobie do głowy romantyczne stare siedlisko na odludziu. Marie zawsze opowiadała, że nagle zaczął opowiadać tylko o kawałku ziemi, o kozach, kurach i domu pełnym staroświeckiego czaru…
Tym sposobem wylądowali w ruderze w Le Beausset, a Michel oznajmił, że osobiście zajmie się remontem i wyczaruje dla rodziny przytulny, wspaniały dom. Na deklaracjach się skończyło. Michel nigdy nie przepadał za pracą fizyczną. O wiele więcej uwagi poświęcał małemu antykwariatowi w Tulonie, spędzał tam całe dnie, a później i wieczory. Dopiero po latach Nadine zrozumiała, że wieczorami zajmował się przede wszystkim młodymi turystkami i wraz z nimi włóczył się po barach i dyskotekach. Mniej więcej w tym czasie Marie zaczęła co wieczór szlochać w poduszkę i w pewnym sensie nigdy z tym nie skończyła. Dbała o wielki, nieprzenikniony ogród, o kury i kozy, i o małą dziewczynkę, przez którą, mając niespełna dwadzieścia lat, utkwiła w nieszczęśliwym małżeństwie i zaczęła gorzknieć.
W domu nie miały bieżącej wody ani prądu, miały za to nieszczelne okna. Michel zaczął remont łazienki, ale w pewnym momencie dał sobie spokój. Na ścianach zostało kilka kafelków, gliniana polepa nikła miejscami pod warstwą terakoty. Pewnego dnia – Nadine miała wtedy sześć lat – z wielką dumą przytaszczył do domu wielkie lustro, antyk w bogato rzeźbionych ramach.
– Proszę bardzo. – Wręczył je Marie, która od dwóch nocy nie miała pojęcia, gdzie się podziewał, i miała oczy zapuchnięte od płaczu. – Do twojej łazienki.
Był to pierwszy i ostatni raz, gdy Nadine widziała matkę w ataku szału. Marie przyglądała się mężowi, jakby to, co usłyszała, nie mieściło jej się w głowie, jakby nie pojmowała, że tak bezwzględnie sobie z niej drwi. A potem wzięła ciężkie lustro i z całej siły trzasnęła nim o kamienną posadzkę w kuchni. Szkło i rama rozprysły się na tysiące kawałków.
– Nigdy więcej tego nie rób! – wrzasnęła. Wystąpiły jej żyły na czole, głos łamał się z wściekłości. – Nie waż się jeszcze raz tak mnie obrazić! Zachowaj takie bzdury dla siebie! Nie chcę żadnych prezentów, nic od ciebie nie chcę! Nic! Daruj sobie durne uśmiechy i głupią paplaninę, i to wszystko, co i tak nie ma żadnego znaczenia!
Nadine uciekła do swego pokoju i zakryła sobie uszy. W pewnym momencie, gdy w domu w końcu zapadła cisza, odważyła się ponownie zakraść do kuchni. Marie siedziała przy stole z twarzą w dłoniach i płakała. Wokół poniewierały się odłamki rozbitego lustra. Michela nigdzie nie było widać.
– Mamo – powiedziała miękko – co się dzieje? Dlaczego się nie ucieszyłaś, że papa dał ci prezent?
Marie podniosła głowę. Nadine po raz pierwszy zastanowiło, jak właściwie wygląda matka bez zapłakanych oczu.
– Nie rozumiesz tego – powiedziała. – Jesteś na to jeszcze za mała. Pewnego dnia to zrozumiesz.
I rzeczywiście, w końcu zrozumiała. Zrozumiała, że w życiu jej ojca zawsze były inne kobiety, że był lekkoduchem, że ulegał swoim nastrojom, że robił, co chciał, że żył z dnia na dzień i właściwie nikim się nie przejmował. Ożenił się z najładniejszą dziewczyną od Tulonu do Marsylii, ale zatruła mu życie ciągłym narzekaniem, jęczeniem, wyrzutami.
Kiedy Nadine miała czternaście lat i najbardziej na świecie chciała w końcu wyrwać się z domu, Michel