Kilka osób umarło, a inni mieli straszne powikłania, więc oczywiście trudno nie czuć gniewu na zbrodniarzy. Ale ja mam chyba do tej sprawy trochę inny stosunek niż reszta poszkodowanych pasażerów z tego wagonu. Owszem, czuję gniew, miałem jednak stosunkowo łagodne objawy, więc w moim gniewie jest więcej obiektywizmu. Nie odczuwam go aż tak osobiście.
Może to dziwnie zabrzmi, ale poniekąd rozumiem tego rodzaju religijny fanatyzm. Zawsze umiałem się wczuć w tę stronę zjawisk. Nie chcę jej bezwarunkowo odrzucać. Od dzieciństwa interesowały mnie konstelacje i mity. Głównie dlatego chciałem zostać marynarzem. Ale kiedy powstają organizacje i grupy, już w to nie wchodzę. Nie interesuję się grupami religijnymi, uważam jednak, że poważny stosunek do takich spraw niekoniecznie musi być zły. Do pewnego stopnia go rozumiem.
Ale dziwne, wie pan, bo kiedy byłem w Ameryce Południowej, ktoś z ambasady japońskiej w Kolumbii zaprosił mnie na karaoke i na drugi dzień o mało nie poszedłem znowu w to samo miejsce, ale powiedziałem:
– Nie, spróbujmy czegoś nowego.
I właśnie tego dnia wybuchła tam bomba. Pamiętam, że po powrocie do domu pomyślałem: „W Japonii jest przynajmniej bezpiecznie”. A nazajutrz jadę do pracy i trafiam akurat na zamach gazowy (śmiech). Boki zrywać. Ale serio, kiedy jestem w Ameryce Południowej albo w Azji Południowo-Wschodniej, śmierć stale czyha tuż-tuż. Tam wypadki są chlebem powszednim, nie tak jak w Japonii.
Prawdę mówiąc, nazajutrz po zamachu powiedziałem żonie, że chcę się rozwieść. Byliśmy już wtedy w nie najlepszych stosunkach, a podczas pobytu w Ameryce Południowej gruntownie przemyślałem tę sprawę. Postanowiłem, że po powrocie przedstawię swoje stanowisko, i zaraz wdepnąłem prosto w zamach gazowy. Ale nawet po tym wszystkim, co przeszedłem, żona prawie się do mnie nie odzywała.
Po zatruciu gazem zadzwoniłem z biura do żony i opowiedziałem jej o tym, co się stało, o swoich objawach i o wszystkim, ale prawie nie zareagowała. Może nie całkiem do niej dotarło, co właściwie się zdarzyło. Tak czy owak, zrozumiałem wtedy, że znaleźliśmy się w punkcie zwrotnym. A może po prostu z powodu swojego stanu byłem taki podkręcony, że bez ogródek zażądałem rozwodu. Może gdyby nie wypadek z sarinem, nie zacząłbym tak od razu mówić o rozwodzie. Pewnie nic bym nie powiedział. Zatrucie gazem było wstrząsem dla mojego organizmu, a zarazem rodzajem impulsu.
Moja rodzina od dawna była w takiej rozsypce, że czułem się, jakbym był zupełnie nieważny. Nie żebym nie zdawał sobie sprawy z ryzyka, że umrę, ale gdybym rzeczywiście umarł, pewnie umiałbym to na swój sposób zaakceptować po prostu jako coś w rodzaju nieszczęśliwego wypadku.
„Całe szczęście, że w metrze się zdrzemnęłam”
Aya Kazaguchi (23)
Pani Kazaguchi od urodzenia mieszka w dzielnicy Machiya należącej do położonego w północno-wschodniej części Tokio okręgu Arakawa. Podoba jej się tam, więc nigdy nawet nie myślała o przeprowadzce. Mieszka z rodzicami i młodszą o czternaście lat siostrą. Chociaż jest dorosła i pracuje, a czasem myśli o tym, żeby się usamodzielnić, do dziś „wisi” na rodzicach.
Po maturze poszła do szkoły handlowej, gdzie studiowała przetwarzanie danych i księgowość, a potem znalazła posadę w zakładach odzieżowych. Jest szefową jednej z marek własnych firmy, w której pracuje. Marką tą oznacza się ekskluzywny asortyment zaspokajający zapotrzebowanie na „śliczne” i „fikuśne” fatałaszki dla panien i młodych mężatek z dobrych domów. Ojciec pani Kazaguchi też pracuje w przemyśle odzieżowym i dlatego jego córka trafiła do swojego obecnego pracodawcy. Niezbyt interesuje się branżą odzieżową, ale cieszy się, że może wykorzystywać w pracy swoją wiedzę informatyczną.
Lubi reggae, a ze sportów najchętniej uprawia jazdę na desce zjazdowej i na deskorolce, a także surfing. „Przyznaję, że jestem płytka” – żartuje. Chętnie spotyka się na mieście z przyjaciółmi, a wielu zna jeszcze ze szkoły podstawowej. Większość z nich tak jak ona nadal mieszka w Machii.
Sprawna fizycznie i obdarzona silną wolą, pani Kazaguchi stara się korzystać z wolności, dopóki jest singielką. Ma proste włosy do ramion i zapewne podoba się chłopcom. Nawiasem mówiąc, jej matka jest w moim wieku, czyli ona sama mogłaby być moją córką.
* * *
Z domu do biura mam około czterdziestu minut. Na stacji Machiya wsiadam w pociąg linii Chiyoda, wysiadam na stacji Nijūbashi-mae, przechodzę na stację Yūraku-chō i stamtąd jadę linią o tej samej nazwie do stacji Shintomi-chō. Zwykle docieram do biura koło 9.05. Pracę zaczynamy o 9.10, a ja staram się dotrzeć na miejsce z zapasem od dziesięciu do dwudziestu pięciu minut. Nigdy się nie spóźniłam. Codziennie jeżdżę tymi samymi pociągami.
Są strasznie zatłoczone. Na linii Chiyoda między Machiyą a Ōte-machi jest potworny tłok. Nie da się nawet ruszyć ręką. Zaraz po wejściu do wagonu następni pasażerowie wpychają człowieka od tyłu i bezładnie wparowują do środka. Niektórzy lubią sobie pomacać. Średnia przyjemność.
Na Ōte-machi wiele osób się przesiada, ale potem w pociągu robi się trochę luźniej. Do Nijūbashi-mae jest stamtąd tylko jeden przystanek, czyli prawie całą trasę podróżuję w tłoku. Na trasie z Machiyi przez Nishi Nippori, Sendagi, Nezu, Yushimę, Shin-Ochanomizu do Ōte-machi, w ogóle nie można się ruszyć. Ludzie tkwią jak śledzie w beczce. Po wejściu do wagonu staję przy drzwiach, opierając się o stłoczoną masę ludzką, i chyba śpię. Tak, potrafię się zdrzemnąć na stojąco. Prawie wszyscy drzemią. Po prostu zamykam oczy i zaraz robi się miło i spokojnie. Nie mogę się ruszyć, choćbym chciała, więc tak jest łatwiej. Ludzkie twarze ma się tuż przed sobą, prawda? No to zamykam oczy i odpływam…
Dwudziesty marca był w poniedziałek, prawda? Tak. W tamtym okresie nasz dział miał w poniedziałki zebrania o 8.30, zaraz na dzień dobry. Czyli tamtego dnia musiałam być w pracy wcześniej niż zwykle, więc wyszłam z domu koło 7.50. Pojechałam innym pociągiem niż zazwyczaj. Wcześniejszym, trochę mniej zatłoczonym. Czułam nawet, że mam wokół siebie odrobinę luzu. Wsiadłam i zaszyłam się w kącie między ławką a drzwiami, idealnym na krótką drzemkę.
Zawsze wsiadam do pierwszego wagonu drugimi drzwiami od przodu. Idę prosto do kąta, chowam się w nim i nie ruszam. Ale na stacji Nijūbashi-mae drzwi otwierają się nie po tej stronie co na Machiya, tylko po przeciwnej, a na Ōte--machi muszę wysiąść innymi drzwiami.
Tamtego dnia też chciałam tak zrobić i właśnie miałam otworzyć oczy. No bo z zamkniętymi nie da się chodzić, prawda? (śmiech) Ale zauważyłam, że trudno mi oddychać, jakby coś mi uciskało pierś. Choćbym nie wiem jak się starała, nie mogłam wciągnąć powietrza. „Dziwne – pomyślałam. – Pewnie przez to wczesne wstanie” (śmiech). Uznałam, że widocznie jestem trochę nieprzytomna. Zawsze z trudem się budzę, ale tam było po prostu za duszno.
Jakoś dawałam radę, dopóki przez otwarte drzwi wpadało trochę świeżego powietrza, ale kiedy się zamknęły na Ōte--machi, zrobiło się jeszcze duszniej. Jak to opisać? Czułam się, jakby samo powietrze się zamknęło, jakby nawet czas się zamknął… Nie, to już lekka przesada.
„Dziwne” – pomyślałam. Akurat wtedy ludzie, którzy stali, trzymając się pasków, zaczęli kasłać. W wagonie już się rozluźniło, więc tylko trzy–cztery osoby jechały na stojąco. Ale tak mi brakło tchu, że chciałam jak najprędzej wysiąść. Myślałam tylko o jednym: „Czy ten pociąg nie może szybciej jechać?”. Z Ōte-machi do Nijūbashi-mae są dwie, może trzy minuty jazdy, a mnie przez cały ten czas rozpaczliwie brakowało powietrza. Kiedy człowiek upadnie i uderzy o coś piersią, nieraz zapiera mu dech. Bez trudu wciąga powietrze, ale potem nie