Potem przyszło z wizytą czworo pracowników stacji Kasumigaseki. Jeszcze nie odzyskałem mowy, więc pożyczyłem od kogoś długopis. Dłoń odmawiała mi posłuszeństwa, ale ścisnąłem go w palcach i jakoś nagryzmoliłem: ISSHO. Sześć prostych liter imienia Takahashiego. Jeden z moich gości skrzyżował ręce na kształt litery X. Zrozumiałem, że to zła wiadomość.
– Takahashi nie przeżył – powiedział ten kolega.
Chciałem zapytać o Hishinumę, ale nie mogłem sobie przypomnieć jego nazwiska. W głowie miałem pustkę, więc nabazgrałem: TRANS – skrót od „transportowiec”. Zamiast odpowiedzi znowu zobaczyłem dwie ręce skrzyżowane w X. Poznałem po tym, że Hishinuma też umarł.
Potem napisałem: KASUMI. Czy jeszcze ktoś z pracowników stacji ucierpiał? Odpowiedzieli mi, że wszyscy dobrze się czują. To ja byłem w najcięższym stanie.
„Czyli tylko ja przeżyłem” – uświadomiłem sobie. Wciąż nie miałem pojęcia, co się właściwie stało, ale otarłem się o śmierć i przeżyłem. Im więcej osób martwiło się o mnie i składało mi wizyty, tym mocniej czułem, że ocalałem. Cieszyłem się z tego, a zarazem było mi wstyd z powodu losu pozostałych. Przez to noc z dwudziestego pierwszego marca (kiedy to odzyskałem przytomność) na dwudziestego drugiego upłynęła mi w napięciu i nie mogłem zasnąć. Dzieci w przeddzień szkolnej wycieczki nie śpią z podniecenia. Ze mną było podobnie. Dzięki ludzkiej pomocy uniknąłem śmierci. Wszyscy pospieszyli na ratunek i mnie ocalili.
Zostałem w szpitalu do trzydziestego pierwszego marca, a potem w domu przeszedłem rekonwalescencję, zanim drugiego maja wróciłem do pracy. Stopniowo odzyskałem siły, ale dużo trudniej było pozbierać się psychicznie. Najpierw prawie wcale nie sypiałem. Po raptem dwóch czy trzech godzinach znienacka się budziłem i już nie mogłem zasnąć. I tak przez wiele dni. A to jeszcze nie było najgorsze.
Później wszedłem w fazę gniewu. Złościłem się bez rozsądnego powodu, wszystko mnie irytowało. Byłem w stanie ciągłej nadpobudliwości. Oczywiście nie piłem, więc brakowało mi okazji do psychicznego rozładowania. Nie mogłem się też na niczym skupić. Teraz jestem już dużo bardziej odprężony, ale jeszcze czasem wybucham gniewem o byle co.
Żona początkowo bardzo ze mną uważała, ale widocznie użerałem się z nią o każdy drobiazg, bo w końcu zaczęła to źle znosić. Pora była wrócić do pracy. Chciałem znowu włożyć mundur i stanąć na peronie. Powrót do pracy był pierwszym krokiem.
Nie miewam żadnych fizycznych objawów, ale wciąż dźwigam brzemię psychiczne. Muszę się jakoś go pozbyć. Oczywiście zaraz po powrocie do pracy bałem się powtórki zamachu. Przezwyciężenie lęku wymaga pozytywnego myślenia. W przeciwnym razie do końca życia zachowuje się mentalność ofiary.
Wielu zwykłych pasażerów miało nieszczęście zginąć albo ucierpieć tylko dlatego, że akurat wtedy jechali metrem. Ludzie do dziś cierpią przez to psychicznie lub fizycznie. Kiedy myślę o ich losie, nie pozwalam sobie na ten luksus, żeby dalej uważać się za ofiarę. Dlatego mówię: „Nie jestem ofiarą sarinu, tylko jednym z ocalonych”. Prawdę mówiąc, miewam jeszcze różne utajone objawy, ale nie aż takie, żebym musiał kłaść się do łóżka. Po prostu się cieszę, że ocalałem.
Oczywiście wciąż wleką się za mną urazy psychiczne i strach, ale nie dam rady ich z siebie wypłukać. Nie znalazłbym słów, żeby to wytłumaczyć krewnym tych, którzy umarli albo poświęcili życie, wykonując swoją pracę.
Staram się nie nienawidzić sekty Ōmu. Rozliczenie się z nią pozostawiam władzom. Udało mi się już wznieść ponad nienawiść. Zresztą gdybym tych ludzi nienawidził, i tak nic by to nie dało. Nie śledzę doniesień z procesu sekciarzy, bo i po co? I bez patrzenia wiem, co jest czym. Przetrawianie okoliczności niczego nie rozwiąże. Nie jestem ciekaw wyroku ani kary. Niech o nich zadecyduje sędzia.
MURAKAMI: Jak pan rozumie słowa: „I bez patrzenia wiem, co jest czym”?
Już wcześniej wiedziałem, że sytuacja w społeczeństwie dojrzała do tego, żeby nieuchronnie pojawiło się coś w rodzaju Ōmu. Kiedy człowiek codziennie ma do czynienia z pasażerami, widzi, jak jest. To kwestia moralności. Na stacji bardzo wyraźnie widać ludzi od najgorszej strony, od podszewki. Na przykład chodzimy ze szczotką i z szufelką, zamiatając peron, ale jak tylko skończymy, zaraz ktoś rzuci w świeżo sprzątnięte miejsce niedopałek czy inny śmieć. Za dużo jest tupeciarzy.
Pasażerowie mają też jaśniejszą stronę. Jeden facet koło pięćdziesiątki zawsze jeździł pierwszym porannym pociągiem i za każdym razem mnie witał. Kiedy nie przychodziłem do pracy, pewnie myślał, że umarłem. Wczoraj rano spotkaliśmy się i powiedział:
– Skoro jest pan zdrów i cały, to znaczy, że zostało jeszcze panu to i owo do zrobienia. Proszę nie dawać za wygraną!
Takie radosne powitanie bardzo dodaje człowiekowi otuchy. Z nienawiści nie wynika nic dobrego.
„Nie chodzi już nawet o to, czy jechać metrem, czy nie. Samo wyjście z domu mnie przeraża”
Tomoko Takatsuki (26)
Pani Takatsuki mieszka z mężem w domu swojej babki w dzielnicy Shibuya w zachodniej części śródmieścia Tokio, ale ofiarą zamachu gazowego padła tuż po ślubie, kiedy mieszkali na południowym przedmieściu Kawasaki.
Ich obecny dom w Shibui od dawna jest własnością rodziny. Wychowała się w nim matka pani Takatsuki. Babka odnajmuje piętro podzielone na osobne mieszkania, a jedno z nich zajmują jej wnuczka z mężem.
– Jest stąd wygodniejszy dojazd do centrum – mówi pani Takatsuki. – No i płacimy niski czynsz.
Ale babka szybko dorzuca:
– Nogi już mi trochę odmawiają posłuszeństwa, więc wprowadzili się tu, żeby się mną zaopiekować.
Pani Takatsuki jest szczupła i mimo swoich dwudziestu sześciu lat wygląda tak młodo, że można by ją wziąć za studentkę. Wprawdzie bagatelizuje własne cierpienia („Po co chce pan robić ze mną wywiad, skoro wyszłam bez szwanku?”), lecz z jej opowieści jasno wynika, że skutki zamachu gazowego ciągną się za nią do dziś. Jest silną kobietą, ale nie z tych, co wyrywają się do odpowiedzi niepytane. Potrzebuje czasu, żeby okazać, co naprawdę czuje.
Jej wysoki małomówny mąż na czas wywiadu dyskretnie wyszedł z pokoju. Poznała go na przyjęciu, na które początkowo nie chciała iść, ale namówiła ją koleżanka.
* * *
Moje biuro jest w Kamiya-chō, więc z domu w Kawasaki jechałam tam zawsze prawie godzinę. Ale podróż nigdy mi się nie dłużyła. Mniej więcej tyle jedzie do pracy typowy salaryman.
Wstaję koło 5.30. Jem śniadanie, wychodzę i o 7.30 jestem w biurze. Pracę zaczynamy o 9.00, więc mam aż półtorej godziny, żeby przy biurku poczytać gazetę albo coś przegryźć.
W pociągach jest tłok, więc wychodzę z domu wcześnie, koło 6.30. Nie lubię jeździć w ścisku. A nietrudno zgadnąć, że linią Odakyū jeździ sporo dziwnych typów (śmiech). Zawsze bez trudu wcześnie wstawałam. Tamtego dnia po prostu trochę zamarudziłam.
W tym roku minie pięć lat, odkąd zaczęłam pracę w firmie. Zrobiłam magisterium z ekonomii politycznej, ale przydzielono mnie do działu systemów informatycznych. Musiałam przejść trzymiesięczne szkolenie… Teraz opracowuję wewnątrzzakładowe oprogramowanie. W samym tylko naszym dziale pracuje sto pięćdziesiąt osób, przeważnie mężczyzn.
Dzień zamachu gazowego wypadł między świętami, więc tylko połowa pracowników przyszła do biura, ale ja nigdzie