Wie pan, kiedy w szpitalu wszyscy panikowali i działali po omacku, nie czułem żadnego strachu. Byłem spokojny i skupiony. Gdyby ktoś wtedy zażartował na temat sarinu, ani trochę bym się tym nie przejął. Aż tak mało mnie to wszystko obchodziło. Latem stopniowo zapominałem, że w ogóle był jakiś „zamach gazowy w Tokio”. Czytając w gazecie, że toczy się proces o odszkodowanie, pomyślałem: „A ci znowu o tym”, jakby mnie ta sprawa wcale nie dotyczyła.
Pracuję w Tokio od dwunastu lat. Znam na wylot jego specyficzne utarte obyczaje. W sumie uważam teraz, że jednostka w japońskim społeczeństwie powinna bardzo się wzmocnić. Nawet w Ōmu zebrano tyle wybitnych umysłów tylko po to, żeby je popchnąć do masowego terroryzmu. To dowodzi słabości jednostki.
„Z perspektywy czasu widzę, że wszystkiemu zawinił autobus, który odjechał dwie minuty za wcześnie”
Kenji Ohashi (41)
Pan Ohashi ma żonę i troje dzieci. Od dwudziestu dwóch lat pracuje w dużej firmie handlującej samochodami. Obecnie kieruje działem biznesu w serwisie w dzielnicy Ōta w południowo-wschodnim Tokio.
Kiedy doszło do zamachu gazowego, budynek serwisu był jeszcze niewykończony, więc pan Ohashi pracował w prowizorycznym biurze położonym nieco dalej na zachód, czyli w Nakano Honan-chō w dzielnicy Suginami. Sarinem zatruł się w pociągu linii Marunouchi, jadąc do biura.
Pan Ohashi ma wieloletnie doświadczenie w branży naprawy samochodów. Zwykle stoi przed wejściem do serwisu i osobiście wszystko uzgadnia z klientami. Jest doświadczonym majstrem i autentycznym człowiekiem pracy, krótko ostrzyżonym i mocno zbudowanym. Mówi niewiele, a o zamachu gazowym opowiada wolno i z namysłem.
Choć nadal dokuczają mu poważne dolegliwości wywołane zatruciem, wstąpił do założonej przez ofiary zamachu grupy wsparcia i uczestniczy w jej kampaniach. Próbuje zorganizować siatkę samopomocy łączącą wszystkich poszkodowanych wskutek zamachu. Naszą półtoragodzinną rozmowę zapewne przypłacił ciężkim bólem głowy. Mogę go tylko za to przeprosić i serdecznie podziękować za współpracę.
* * *
Kiedy pracowałem w Nakano i musiałem tam dojeżdżać, wsiadałem w Koiwie do pociągu Kolei Japońskich, który dowoził mnie do stacji Yotsuya. Z domu na stację Koiwa dojeżdżałem autobusem albo rowerem, ale chyba jednak częściej tym pierwszym.
W dniu zamachu gazowego wyszedłem z domu o zwykłej porze, czyli tuż po 7.00. Tak jednak się złożyło, że autobus przyjechał jakieś dwie minuty wcześniej. Zawsze się spóźniał, a akurat wtedy ruszył przed czasem. Pobiegłem w stronę przystanku, ale nie zdążyłem, więc musiałem czekać na następny autobus, który odjeżdżał dopiero o 7.30. Zanim dotarłem do Yotsui, przegapiłem dwa pociągi metra. Z perspektywy czasu widzę, że wszystkiemu zawinił autobus, który odjechał dwie minuty za wcześnie. Nigdy w życiu tak pechowo nie trafiłem! Przedtem zawsze jeździłem tam i z powrotem punktualnie jak w zegarku.
Codziennie wsiadałem do trzeciego wagonu pociągu linii Marunouchi. Ma się dzięki temu najlepszy widok z peronu na stacji Yotsuya. Znad dachów widać boisko piłkarskie Uniwersytetu Sophia. To jak łyk świeżego powietrza! Ale tamtego dnia trzeci wagon był dziwnie pusty. Jak nigdy. Na stacji Yotsuya zawsze jest taki ścisk, że nie ma gdzie usiąść. Trzeba wsiąść i liczyć na to, że po drodze zwolni się miejsce. Dlatego od razu zrozumiałem, że coś jest nie tak.
Kiedy tylko wsiadłem, zobaczyłem, że dwoje ludzi za mną siedzi w dziwnych pozach. Jakiś mężczyzna garbił się na ławce i prawie z niej spadał, a jakaś kobieta siedziała ze spuszczoną głową i jakby się kuliła. No i poczułem ten przedziwny zapach. W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakiś pijak zasmrodził wagon rzygowinami. Nie był to żaden przenikliwy odór, raczej słodkawy smrodek zgnilizny. Ale nie przypominał zapachu rozpuszczalnika. W warsztacie lakierujemy też karoserie, więc wiem, jak pachnie rozpuszczalnik. Tamten zapach nie piekł w nosie tak jak wyziewy rozpuszczalnika.
Udało mi się usiąść, więc byłem gotów wytrzymać odrobinę smrodku. Ledwo usiadłem, zaraz zamknąłem oczy i usnąłem. Zwykle w metrze czytam książkę, ale był poniedziałek i chciało mi się spać. Właściwie nie zasnąłem, tylko zamknąłem oczy i trochę się zdrzemnąłem. Docierały do mnie dźwięki, więc gdy nagle usłyszałem komunikat: „Stacja Nakano Sakaue”, odruchowo się obudziłem, zerwałem z miejsca i wysiadłem z wagonu.
Wszędzie panował półmrok. Światła na peronie ledwo ćmiły. Piekło mnie w gardle i kasłałem. To był ciężki kaszel, taki z głębi piersi. Przy ławce na końcu stacji stoi automat z chłodzoną wodą, więc postanowiłem przepłukać sobie usta. W tej samej chwili usłyszałem okrzyk:
– Ktoś zemdlał!
Krzyknął jakiś młody wysoki salaryman. Kiedy spojrzałem za siebie w stronę wnętrza wagonu, zobaczyłem, że ten mężczyzna, który ledwo siedział na ławce, w końcu spadł i leży równolegle do niej.
Sam też czułem się nie najlepiej. Podszedłem do automatu z wodą i przepłukałem gardło. Ciekło mi z nosa i trzęsły się pode mną nogi. Z trudem oddychałem. Klapnąłem na ławkę. Po jakichś pięciu minutach wyniesiono na noszach tego zemdlonego i pociąg ruszył dalej.
Nie miałem bladego pojęcia, co mnie trafiło. Tyle że zrobiło mi się ciemno przed oczami. Grało mi w płucach, jakbym biegł w maratonie, a od pasa w dół marzłem i się trząsłem.
W sumie do biura zawiadowcy przyniesiono pięcioro czy sześcioro pasażerów. W tym dwoje na noszach. Ale pracownicy stacji też nie mieli pojęcia, co się dzieje. Pytali nas, co się stało. Mniej więcej po półgodzinie przyjechała policja i oczywiście zaczęła nas przesłuchiwać. Bardzo cierpiałem, ale starałem się jak najprecyzyjniej odpowiadać. Ktoś zemdlał, a ja się bałem, że jeżeli stracę przytomność, to już będzie po mnie. Myślałem, że właśnie dlatego wciągają nas w rozmowę, więc zmuszałem się do mówienia.
Tymczasem pracownicy stacji też źle się poczuli. Psuł im się wzrok. Spędziliśmy w biurze zawiadowcy co najmniej czterdzieści minut i wszyscy oddychaliśmy tym samym powietrzem. Pewnie należało wcześniej wyjść na górę.
Wyszliśmy więc na ulicę. Strażacy urządzili w bocznym zaułku prowizoryczną izbę przyjęć.
– Proszę tu na razie posiedzieć – powiedzieli.
Było jednak za zimno, żeby dało się usiąść na ziemi przykrytej tylko cienką plastikową folią. Gdyby człowiek się położył, toby zamarzł. Był przecież dopiero marzec. Stał tam czyjś rower, więc się o niego oparłem. Myślałem tylko o tym, żeby pod żadnym pozorem nie zemdleć. Dwie osoby się położyły, ale reszta zrobiła to samo co ja. Mówię panu, było cholernie zimno. W biurze zawiadowcy spędziliśmy czterdzieści minut, a na ulicy przed stacją dwadzieścia. Minęła cała godzina i nie udzielono nam przez ten czas żadnej pomocy lekarskiej.
Nie zmieścilibyśmy się wszyscy naraz w karetce, więc policyjne auto zawiozło mnie do szpitala ogólnego w Nakano. Położono mnie tam na ławce i zbadano. Wyniki były złe, toteż natychmiast podłączono mi kroplówkę. W policyjnym radiowozie słyszałem z radia meldunki o skutkach zatrucia i tak dalej. To wtedy sobie uświadomiłem, że uległem zatruciu.
W ogólnym szpitalu w Nakano wiedziano już chyba wówczas, że przyczyną naszego stanu jest sarin, a mimo to wciąż mieliśmy na sobie nasycone nim ubrania. Personel szpitalny też zaczął się niebawem skarżyć na kłopoty z oczami. Przez cały ranek miałem ciało jak lód. Dygotałem nawet pod kocem elektrycznym. Ciśnienie skoczyło mi do stu osiemdziesięciu. Zwykle miewam najwyżej sto pięćdziesiąt. Ale nie byłem zaniepokojony, tylko zdezorientowany.
Spędziłem w szpitalu