Legion Nieśmiertelnych. Tom 2. Świat Pyłu. B.V. Larson. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: B.V. Larson
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-66375-57-4
Скачать книгу
jednostką tylko po to, żeby ludzie dzień w dzień obsrywali cię w sieci?

      – I to jest właśnie najsmutniejsze.

      – To znaczy?

      Carlos pokręcił głową.

      – Chodzi mi o to, że nawet jak uda się nam to naprawić, nikt nas nie doceni. Ludzie przestaną się wściekać, to jasne, ale pewnie nigdy się nie dowiedzą, czego dokonaliśmy. Ani dlaczego.

      Zastanowiłem się chwilę i musiałem w duchu przyznać, że pewnie ma rację.

      – Ale ta Turov… co nie? – zagadnął mnie Carlos, kiedy skończyliśmy rozkładać instamaty przy kolejowych ślizgach i wyciągnęliśmy się do spania.

      Zwyczajowo zasłoniłem sobie oczy ramieniem – tu na dole nigdy nie wyłączali świateł. Na jego słowa odrobinę uniosłem rękę i utkwiłem w nim półprzytomne spojrzenie.

      – Co z nią? – spytałem.

      – Mówię o jej tyłku – wyjaśnił Carlos, pocierając rozmarzoną gębę z przeciągłym ziewnięciem. – Nie udawaj, że nie zwróciłeś uwagi. Jak to jest, że jednocześnie chcę ją przelecieć i zatłuc na śmierć?

      Z trudem stłumiłem śmiech.

      – Mój ojciec by ci to wyjaśnił. Mówi, że tak właśnie wygląda cała sprawa z małżeństwem.

      – 4 –

      Następny dzień posłał nas na zupełnie nowy poziom piekieł. Biosy z Hegemonii to chyba najbardziej bezduszna banda, jaką kiedykolwiek spotkałem.

      Pobieranie „próbki rdzeniowej” okazało się równie miłe, jak nazwa wskazuje. Do brzucha wbijano nam małe stalowe rurki – z bardzo ostrymi końcami – i zostawiano w naszych bebechach, podczas gdy my mogliśmy swobodnie oddać się zawodzeniu i zwijaniu z bólu. Prawdziwa zabawa zaczęła się jednak dopiero wtedy, gdy przyszła pora na wyciąganie z nas tych rożnów.

      Biosom zależało, żeby uniknąć zakażenia i uszkodzenia narządów – to byłoby kłopotliwe i wymagałoby przeprowadzenia kosztownego odrostu. Chcieli pomierzyć nasze wnętrzności, a potem zaleczyć rany od środka.

      W tym celu rurki wyposażono w dysze natryskujące świeżą tkankę. Kiedy powolutku wysuwano z nas przewody, dysze wypluwały z siebie dość ludzkich komórek, żeby zacerować podziurawione ciało. Po zakończeniu uroczej procedury na brzuchu zostały nam blizny wielkości miedziaka, a na twarzach strugi potu i łez.

      – Chcę ci pogratulować, specjalistko Franklin – powiedział Carlos wysilonym, rwącym się głosem. – Wynalazłaś doskonałe narzędzie tortur: ogrom bólu i żadnych szans, żeby ulżyła ci śmierć.

      Franklin roześmiała się na ten tekst. Wydawała się szczerze rozbawiona. Doszedłem do wniosku, że chyba jara ją pobieranie tych próbek.

      Gdy było po wszystkim, koliste blizny wciąż mocno dawały się nam we znaki, ale mogliśmy już jako tako funkcjonować. Trzymając się za obolałe boki i pełni złych przeczuć co do reszty testów, z ociąganiem podreptaliśmy do kolejnej sali.

      Tam czekała nas prawdziwa niespodzianka. Zamiast zrobić nam przerwę albo zorganizować chociaż jakiś test na siedząco, zaciągnęli nas do komór sparingowych. Były to szczelne, bańkowate pomieszczenia. Przypominały trochę namioty. Razem z Carlosem skinęliśmy sobie głową na pożegnanie.

      – Powodzenia, stary – rzucił na odchodne. – Ta bioska powiedziała mi, co będzie dalej, i na pewno przyda ci się trochę szczęścia.

      – Że ja…? – zawołałem, ale już zniknął, wepchnięty gdzieś za kolejkę marudzących trepów. Wszyscy trzymali się za brzuch z bolesnym grymasem na twarzy.

      Ledwie wszedłem do namiotu, złapał mnie jakiś robot. Był chuderlawy i wyglądał jak plątanina stalowych tubek owinięta kablami. Miał palce – mnóstwo palców – i zdawało się, że próbuje urządzić mi rewizję osobistą.

      W przeszłości już obrywałem za znęcanie się nad robotami. Prawdę mówiąc, jestem całkiem dumny ze swoich osiągnięć w przerabianiu blaszaków na złom. Tyle że obsługa jakoś nigdy nie doceniała moich poprawek do scenariusza ćwiczeń, tym razem postanowiłem więc dać technikowi szansę.

      – Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, dlaczego mam to znosić? – zawołałem głośno w stronę rozedrganych plastikowych ścian.

      Odpowiedziała mi jedynie cisza. Typowe. Często w testach chodziło o to, jak sobie poradzę w danej sytuacji. Czasami badanie dotyczyło zarówno psychiki, jak i moich fizycznych możliwości. A bywało i tak, że moje zdanie zwyczajnie nie miało znaczenia i nikomu nie chciało się tłumaczyć, o co właściwie chodzi.

      W namiocie było duszno i gorąco. Chyba podkręcono w nim też ciśnienie. Nie zauważyłem żadnej wentylacji i o ile dobrze się orientowałem, całą komorę podtrzymywał nieustanny nadmuch gorącego powietrza.

      Kopuła miała średnicę około dziesięciu metrów i mierzyła prawie tyle samo na wysokość. Nie było żadnego problemu, żeby w niej stanąć czy sobie pospacerować – oczywiście gdyby robot zechciał puścić moje ubranie.

      Odruchowo opierałem się maszynie. Chyba tak już po prostu mam. Byłem w stanie znieść fakt, że jakiś bios wbija mi we flaki metalowe szpikulce, ale molestowanie przez robota – tego było mi za wiele.

      Blaszak zdołał usunąć materiał owinięty wokół mojej klatki. To, co nosili legioniści, nie było koszulą. Nie do końca. Jak na inteligentną odzież, nasze mundury były dosyć tępe. Umiały tylko dopasować się do ludzkiej sylwetki oraz przywierać do skóry i innych świadomych tkanin.

      Kiedy robot rozerwał mój mundur, miarka się przebrała. Byłem już obolały, wnerwiony i zgrzany. Zmierzyłem wzrokiem napastującą mnie stertę drutów. Byłem pewien, że ktoś mnie obserwuje – w końcu nie była to dla mnie pierwszyzna – zrezygnowałem więc z bezpośredniego ataku. Zamiast tego chwyciłem prawą dłoń robota, pchnąłem go w prawy bark i jednocześnie wysunąłem stopę tak, aby przydepnąć biegnący z tyłu przewód zasilający. Ten chwyt judo sprawdzał się doskonale wobec takich blaszaków.

      Skutek był niezwykle satysfakcjonujący. Robot stracił równowagę, runął na plecy i grzmotnął w podłogę z metalicznym brzdękiem, który był niczym muzyka dla mych uszu.

      – Próba niezaliczona! – zawołał głos z niewidocznego głośnika.

      Rozejrzałem się, ale nie umiałem nigdzie namierzyć kamery. W namiocie robiło się coraz goręcej, ale na te słowa obruszyłem się i poczułem w sobie rosnący upór.

      – Sir? Dlaczego oblałem, sir?

      – Nie bawimy się w „sto pytań do”. Proszę opuścić namiot, żołnierzu!

      Nie ruszyłem się z miejsca.

      – Wasz robot miał chyba awarię – stwierdziłem.

      Automat próbował się podnieść z jękiem serwomotorów. Trzymałem stopę na kablu, żeby nie mógł wstać.

      – Uderzyłeś maszynę – oświadczył głos. – To oczywisty pokaz złej woli. Odnotowuję to jako brak tolerancji przy narażeniu na umiarkowany stres i dyskomfort. Próba niezaliczona.

      – Powtarzam, wasz robot miał awarię – powiedziałem, przybierając rzeczowy, a nawet pogodny ton.

      Ma się rozumieć, tak naprawdę chciałem przyłożyć właścicielowi tego głosu znikąd, ale odzywałem się przyjaźnie, starając się nawet wpleść gdzieniegdzie nutkę zatroskania.

      – Próbowałem go złapać, gdy się przewracał. Może nie dał rady w tym ukropie.

      Na jakieś dziesięć sekund zaległa całkowita cisza. Stawiając wszystko na jedną