Nie miałem zbyt wielu opcji. Mogłem spróbować wykpić się jakimś blefem albo wezwać policję przez stuka – tyle że ten nie działał. Poza tym i tak nie było pewności, czy ktoś te służby w ogóle jeszcze finansuje. Swoboda zbirów dawała do myślenia – może doskonale wiedzieli, że nie ma żadnych szans, żeby ściągnąć tu patrol. A może było i tak, że gangi opłacały mundurowych lepiej od samorządu i żaden glina nie zamierzał się tu stawić, nawet jeśli udałoby mi się wezwać pomoc.
Ostatnia opcja była najmniej zachęcająca. Mogłem sterczeć pod drzwiami z kamerą i trząść portkami całą noc z nadzieją, że dadzą mi spokój aż do świtu. Z miejsca wiedziałem, że to odpada. Nie miałem zamiaru kulić się tutaj i słuchać drwin, kiedy najdzie mnie potrzeba i będę musiał się odlać na mur Izby Werbunkowej.
Oczy zwęziły mi się w szparki, gdy wezbrał we mnie gniew. Coś takiego dopada mnie od czasu do czasu, zazwyczaj w najmniej odpowiednich momentach. Można to uznać za wadę mojego charakteru – po prostu tak mam i tyle. Normalnie jestem całkiem wyluzowany. Spytajcie kogo chcecie z moich znajomych. Dzień w dzień znoszę ze spokojem, jak srają na mnie z każdej strony. Daję radę.
Ale tego wieczora nie zamierzałem niczego tolerować, szczególnie ze strony jakiejś trójki frajerów z tą ich żałosną zasadzką. To, co wkurwiało mnie najbardziej, to myśl o legionistach, których już udało im się skroić, spóźnionych po zablokowaniu drzwi. Goście pewnie polowali na rekrutów, a nie pełnoprawnych legionistów. Na biedne dzieciaki, które docierały tutaj z różnych stron, żeby się zaciągnąć. Może wzięli mnie za takiego, bo zakryłem odznakę.
Zamiast spróbować im się wymknąć czy wykpić blefem – względnie uczepić się niepełnosprytnych drzwi jak mamusinej spódnicy – ruszyłem wprost ku najbliższemu z bandy. Był też najwyższy, choć trochę brakowało mu do mnie.
Gdy zacząłem zbliżać się do nich pewnym krokiem, ich swobodne pozy natychmiast stężały. Przywódca został na swoim miejscu, a pozostała dwójka powoli przeszła na boki, żeby zajść mnie z obu stron. Zignorowałem przystawki i podszedłem prosto do herszta.
– Zgubiłeś się, synku? – spytałem głośno.
Szef zmarszczył gębę. Widziałem w zasadzie tylko jego szczękę, bo resztę facjaty zasłaniał ciemny kaptur. Przestępcy nie wychodzili na ulicę bez bluzy z kapturem. Zasłanianie się, żeby uniknąć kamer z rozpoznawaniem twarzy, było nielegalne w większości miast, ale i tak ludzie notorycznie łamali ten zakaz.
– Chyba ty – rzucił z rozbawionym parsknięciem.
– Jak masz na imię, młody?
– Cholerny wsiok – zaśmiał się. – Zbieram podatki. I najwyższa pora zapłacić.
Samozwańczy fiskus wyciągnął do mnie otwartą dłoń, a jego palce zatańczyły wyczekująco.
– Lepiej schowaj łapę, żebraku – warknąłem – bo jeszcze ją stracisz.
Rozbawienie odpłynęło z jego twarzy.
– Odwaliło ci? Dawaj kasę. Całą. Liczyć nie umiesz? Mamy trzech facetów na jednego durnia.
– Nie – odparłem zimno, zdejmując kurtkę i owijając ją wokół prawej ręki. – Facet jest tutaj jeden. Jeden legionista przemawiający do trzech chwastów.
Na kurtce wyeksponowałem moją odznakę. Widniały na niej pełne belki specjalisty, a nad nimi wilczy łeb – symbol Legionu Varus. Nie zdążyłem jeszcze wyrobić konkretnej specjalności, przez co na moim rękawie przybyłoby kilka oznaczeń, ale centurion Graves postanowił mnie awansować przed zejściem na ląd. Szkolenie miałem odbyć w drodze na kolejną misję. Najlepiej rokowałem jako techniczny albo bombardier. Nie byłem jeszcze pewien, na jaką ścieżkę mnie wrzucą – ale po cichu liczyłem na bombardiera.
– Nie widzę, żebyś tachał blaster – stwierdził naczelny bandzior.
Pozostała dwójka ustawiła się po obu stronach, tuż poza moim zasięgiem. Napastnicy trzymali ręce w kieszeniach. Mogli mieć tam broń, kto wie. Jak mówiłem, wziął mnie solidny wkurw, więc zasadniczo miałem to w dupie.
– Wiecie, co będzie, jak sprawy zajdą za daleko? – spytałem.
– Ta, będziesz trupem.
– Nie – wyjaśniłem jak dziecku. – Ja nie mogę umrzeć. Nie tak jak wy. Stoję pod samą Izbą. Maszyny non stop zapisują moją pamięć, a moje ciało zeskanowali już przeszło rok temu. Jeśli zginę, rano wyskoczę stąd cały i zdrowy. Wy, frajerzy, pójdziecie do piachu. Na zawsze.
– Jaki pojeb – mruknął przywódca. – Dobra, zmiataj. Ale następnym razem lepiej odpierdol się od nie swoich spraw.
Uśmiechnąłem się pod nosem i powoli pokręciłem głową.
– Widzę, że jeszcze nie ogarniacie sytuacji. To wy macie tutaj problem i nie wywiniecie się tak łatwo. Nie dzisiaj. Nie pozwolę, żeby jutro wieczorem jakieś ćwoki znowu napadały na rekrutów. To się kończy tu i teraz.
– Że co?! – żachnął się zbir z mojej lewej. – Po co my w ogóle słuchamy tego debila?
– Stul pysk, Abhi! – syknął poborca.
– Aha, czyli Fiskus i Abhi, dobrze słyszę? – spytałem uprzejmie. – Ktoś jeszcze chce mi podać nazwisko albo numer stuka?
W tym momencie wydawało mi się, że było już pozamiatane. Zaczęli pękać. Przywódca wymiękał, a jeden z jego przydupasów właśnie miał się zbuntować. Pomyślałem, że zaciągnę ich siłą na najbliższy posterunek i będzie po sprawie.
Ale się myliłem. Nie wycisnąłem ani słowa od trzeciego gościa, który stał po mojej prawej. A on właśnie na tym etapie rozmowy postanowił wyciągnąć broń. To nie była spluwa, nie do końca. Broń palna podlegała ścisłej kontroli i w miastach stanowiła prawdziwą rzadkość. Ale to, co wyciągnął spod płaszcza, tak czy inaczej było bronią. W jego rękach zmaterializowała się nitownica. Narzędzie budowlańca.
W moich czasach główny budulec większości konstrukcji stanowił pastobeton – czy prościej paston. Był to pozaziemski produkt, który można było formować w dowolne kształty i który po zastygnięciu stawał się twardszy i lżejszy od nawęglonej stali. Ta wytrzymałość mogła sama w sobie stwarzać problemy, bo ekipy budowlane często mierzyły się z koniecznością łączenia gotowych pastonowych płyt. Jak to zrobić, kiedy miało się do czynienia z praktycznie niezniszczalnym materiałem? Odpowiedzią były właśnie nowoczesne nitownice.
Ustrojstwo było małe, niewiele większe od wiertarki, ale działało podobnie do naszych karabinków. Tak jak amunicja w legionowych trachach nit rozpędzał się do niewiarygodnych prędkości i na krótkim dystansie wbijał się we wszystko z miażdżącą siłą. Był równie morderczy jak karabinowy pocisk – a kto wie czy nie bardziej.
Posunięcie trzeciego gościa zmusiło mnie do działania. Wiadomo, pozowałem na twardziela, który nie boi się śmierci, ale to wszystko bujda. Bałem się jak diabli, pewnie bardziej niż cała trójka tych błaznów razem wzięta. Doświadczyłem już śmierci i ostatnie, czego chciałem, to zaliczyć ją od nowa.
Z umieraniem jest trochę jak ze szczepieniami. Każdy dzieciak jest ciekaw i nie ma pojęcia, co się stanie, kiedy przynoszą igły, ale potem bardzo szybko uczy się ich bać. Mnie dziabnęło już o jeden raz za dużo i nie interesowała mnie powtórka z rozrywki.
Nowy nóż trzymałem schowany pod zdjętą wcześniej kurtką. Ten manewr miał dwojaki cel: ujawnił moją rangę, ukrywając zarazem moją jedyną broń.
Nie planowałem użyć jej tak szybko. Nie spodziewałem się w ogóle