Legion Nieśmiertelnych. Tom 2. Świat Pyłu. B.V. Larson. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: B.V. Larson
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-66375-57-4
Скачать книгу
działalności.

      Zniechęcić. Słowo zawisło na chwilę w moich myślach. Miałem nadzieję, że koloniści nie zamierzają wystąpić przeciw nam. Hegemonia już miała nie lada kłopoty, a było jasne, że „zniechęcanie” ich będzie oznaczało przemoc. Współczułem tym osadnikom. W jak trudnym położeniu musieli się teraz znajdować… Po prawie stu latach całkowitego odcięcia od Ziemi w końcu nawiązują kontakt – i co robimy? Wysyłamy wojsko, żeby zniechęcić ich do handlowania jedyną rzeczą, która może uczynić ich pożytecznym członkiem Imperium.

      Wydawało mi się to głęboko niesprawiedliwe.

      – Ale… centurionie Graves – wypaliłem, nie podnosząc ręki. – Przepraszam, sir, ale czy oni nie muszą wymyślić czegoś, czym mogliby handlować? W przeciwnym razie przecież zetrą ich w pył.

      Graves utkwił we mnie twarde spojrzenie.

      – A wolałbyś, żeby zamiast tego zmietli Ziemię?

      Zastanowiłem się krótką chwilę.

      – Nie, sir.

      Centurion wyprostował się i widziałem, że zaraz każe się nam rozejść. Jeszcze raz uniosłem dłoń.

      Weteran Harris podszedł bliżej. Czułem, że dosłownie wisi nade mną, i aż ścierpła mi skóra na karku. W końcu Graves gestem udzielił mi głosu.

      – Jeszcze ostatnie pytanie, sir – powiedziałem. – Kto nas wynajął, żebyśmy tam lecieli? Znaczy skoro koloniści dopiero się tam urządzają, to nie mają żadnych kredytów, prawda?

      – Zgadza się – odparł. – To nie ich pomysł. To inicjatywa Hegemonii. Pracujemy na ich zlecenie. Zasadniczo tę wycieczkę opłaca Ziemia.

      – To tak można?

      Graves prychnął.

      – Oczywiście. Każdy członek Imperium może zamawiać własne towary i usługi. Welluzjanie wynaleźli pastobeton, zgadza się? Zapewniam cię, że wolno im go używać i robią to na co dzień.

      W sumie miało to sens. Usługi naszego legionu musiały być zakontraktowane, żeby można nas było wycofać z obiegu – co oznaczało, że w tym czasie nie mogliśmy podejmować żadnych innych zadań. Trzeba było też opłacić inne koszty, na przykład wynagrodzenie Skrullów, którzy przewozili nas na pokładzie „Corvusa”. Kupowanie własnych usług wydawało się trochę dziwne i kosztowne, ale zupełnie legalne. Ciekawe, czy klepnęliśmy sobie jakiś rabat.

      Po skończonej odprawie ustawiliśmy się znów jeden za drugim. Wymaszerowałem z mesy ze zmarszczonym czołem. Hegemonii brakowało pieniędzy, ale mimo to rząd zdecydował się wydać niemal ostatni grosz, by pozbyć się potencjalnego rywala. Jako że wysyłali tam właśnie mój legion, nie miałem dobrych przeczuć co do losu kolonistów. Varusa wyciągano tylko do naprawdę brudnej roboty, a ta zapowiadała się na najgorszą ze wszystkich… bratobójstwo.

      Mogli sobie to ubierać w piękne słówka, ile chcieli, ale dokładnie tak to dla mnie wyglądało. Zatrudniono nas, żebyśmy zabijali własnych pobratymców. Już żałowałem, że uczestniczę w tej misji. Im więcej o niej wiedziałem, tym mniej mi się to wszystko podobało.

      – 5 –

      – Czyżby coś cię zasmuciło, McGill? – spytał weteran Harris kilka minut później, kiedy byliśmy z powrotem w koszarach.

      Nawet się nie obejrzałem.

      – Ale chyba kapujesz, że nie płacą ci za to, żebyś miał uczucia, co? – Harris nie zamierzał ustąpić i teraz wepchnął się przede mnie. – Nikomu z nas. Stawka jest za wysoka na takie sranie w banie. Cała Ziemia, wszystko, co kochasz i dla czego żyjesz, jest w niebezpieczeństwie.

      – Kapuję, weteranie – odparłem – ale to jakiś zasrany przekręt.

      – Aaa, tak gadać nie będziemy. Nawet nie wiemy do końca, o co tutaj chodzi. Musisz ufać przełożonym i swojemu państwu. Nie uczyli was tego na polibudzie?

      – Wyleciałem, pamięta pan?

      – Żadna wymówka. Ogarnij się. Gdy dam rozkaz, muszę mieć pewność, że pociągniesz za spust, nieważne, w co celujesz.

      Westchnąłem i wydałem z siebie bliżej nieokreślone mruknięcie. Harris oddalił się, żeby molestować innych.

      Morale leżało na glebie. Byliśmy przekonani, że ruszamy do boju z jakąś obcą rasą, żeby poszerzyć nasze terytorium. Zamiast tego najwyraźniej będziemy musieli zabijać innych ludzi, zanim się rozpanoszą i zaczną z nami konkurować. Trudno było mi to zaakceptować – podobnie jak większości pozostałych.

      Jednym z niechlubnych wyjątków był Carlos. Był wręcz w skowronkach.

      – Co się tak szczerzysz, Carlos? – spytałem ponuro, gdy umilkł dzwonek obwieszczający dziesięć minut do zgaszenia świateł. – Czujesz jakąś tajemną żądzę mordu?

      – Pewnie – odparł radośnie. – Tak jak ty. Ale nie w tym rzecz. Cieszę się, bo to będzie łatwa fucha. W końcu misja, którą można praktycznie przespać. Pomyśl tylko! Garstka mizernych osadników, którzy siedzieli pół wieku w jakieś latającej puszce. Pewnie będą nosili przepaski na biodrach i wozili się starodawnymi rykszami. Nie będą mieli szans z takimi wyjadaczami jak my.

      Utkwiłem w nim nieruchome spojrzenie.

      – I to cię niby cieszy?

      – No ba. A co? Chciałeś się znowu tłuc ze stadami oszalałych jaszczurek?

      – Nie – przyznałem – ale to nie znaczy, że chcę strzelać do kobiet i małych dzieci.

      – Nie będzie trzeba! – zaprotestował Carlos. – Po prostu wpadniemy tam i trochę ich postraszymy. Zmusimy ich, żeby wymyślili jakiś inny sposób na dogadanie się z Galaktycznymi.

      – A co, jak nie mają nic innego, co nadaje się na handel?

      Carlos wzruszył ramionami.

      – Pojęcia nie mam. Ale hej, myślisz, że będzie tam dużo dziewczyn w tej kolonii? Wiesz… teraz toby chyba już bardzo tęskniły za jakimś prawdziwym facetem, co nie?

      W tym momencie zamachnąłem się na niego. Nie był to pierwszy raz, ale zazwyczaj to on zaczynał bójkę. Chyba udało mi się go zaskoczyć, bo uchylił się trochę za późno. Trafiłem pięścią w czubek jego podbródka i zatoczył się do tyłu, miotając przekleństwa.

      Wymieniliśmy kilka ciosów, ale ta kulturalna wymiana poglądów szybko przerodziła się w zapasy. Z łatwością zdobyłem przewagę, ale usłyszałem zbliżające się buciory weterana Harrisa, który rozdzielił nas jak dwóch uczniaków.

      – Co wam odbiło, pajace? – warknął, piorunując nas wzrokiem, ale zaraz mnie puścił i zamiast tego zaczął szarpać Carlosem. – To ty zacząłeś, co?

      – To krzywdzące założenie, weteranie – zaprotestował Carlos. – McGill uderzył pierwszy.

      – Nie obchodzi mnie to – odparł Harris. – I tak wiem, że to twoja wina.

      – Że jak?! Ale dlaczego?

      – Bo McGill to dupek, ale ty jesteś jeszcze gorszy.

      Kilka minut później leżeliśmy już na pryczach przy zgaszonym świetle. Pocierałem rozlewającego się na moim policzku siniaka.

      – Ale serio – Carlos szepnął z pryczy nade mną – myślisz, że na tej kupie skał będą jakieś dziewczyny?

      – Nie bój nic – odparłem. – Zostawię je dla ciebie. Będziesz mógł powystrzelać wszystkich cywilów.

      – Kurwa, nie o to mi chodziło – burknął. – Nie było tematu. I sorry, jak cię uraziłem. Nikt tutaj się nie zna na moich