– Cześć, jestem Robin – powiedział i posłał mi uśmiech.
No jak rany.
– Z jakiej bajki się urwałeś, Kapturku? Bo raczej nie z tej, w której teraz jesteś – powiedziałam, podchodząc do swojej szafki.
Ostrożnie, nie odwracając się do niego plecami, bo mógł się uśmiechać do woli, ale nie znałam go i jestem sprawiedliwa w swojej nieufności – nie ufam tym, których znam, z bardzo małymi wyjątkami, i tym, których nie znam.
– Kapturku? – zapytał zmieszany.
– Robin Hood – podsunęłam i niemal parsknęłam śmiechem, widząc jego zdziwienie, gdy załapał mój ciąg skojarzeń. Wsunęłam stopy w kozaki i poczułam się znacznie lepiej.
– A ty kim jesteś? Złym wilkiem? – zapytał zaczepnie.
– Na pewno nie babcią. – Wzruszyłam ramionami.
– Jesteś Modliszką?
Odwróciłam się ostrożnie i oparłam dłonie na biodrach, w pobliżu kabury. Nie mogłam nie zauważyć, że on nie miał broni palnej. Może to facet od noży. Trzymał też na plecach spory pakunek, więc prawdopodobnie był typem snajperskim. Uniósł ręce, jakby się poddawał, po czym rzucił słowa, które mogły kosztować go życie. I ten uroczy uśmieszek na pewno nie zmieniłby tego faktu:
– Jestem twoim partnerem. Dostałem przydział dziś rano.
– Nie mam partnera – warknęłam.
– Masz – odparł z entuzjazmem.
Ewidentnie miał życzenie umrzeć albo wyciągnęli go z jakiejś kolonii amiszów i nie wiedział że w tym miejscu patrzysz komuś w oczy i się uśmiechasz, tylko jeśli już trzymasz nóż w jego bebechach lub w każdej sekundzie jesteś gotowy go tam wsadzić.
– Nie jesteś zbyt bystry, więc powiem powoli: nie mam partnera. Trzymaj się ode mnie z daleka albo cię zabiję. Nawet jeśli to będzie oznaczało konieczność wpłaty kolejnego odszkodowania do kasy Zakonu.
Wytarłam torbę ręcznikiem, wrzuciłam go do kosza, zapakowałam swoje rzeczy i wyszłam, nie oglądając się za siebie. Usłyszałam tupanie jego ciężkich, wojskowych butów, gdy szedł za mną, ale nie zwracałam na niego uwagi. Widziałam jego oczy. Nie miał w sobie tego czegoś, co podsunęłoby mu pomysł strzelenia mi w plecy.
Cienie zalegały w korytarzu jak brzydkie panny na tańcach, podpierając ściany i plotkując z wrednymi uśmieszkami. A więc już wiedzieli. Nagle dotarło do mnie, co musiało być w teczce, którą Matka wcisnęła mi w rękę na koniec odprawy.
Wypadłam przed budynek i niemal biegiem dopadłam mojej Ślicznotki. Zanim wybiegł za mną na parking, odjechałam, zostawiając mu chmurę spalin.
Kluczyłam po ulicach Warsa, upewniając się, że nikt mnie nie śledzi. Zwłaszcza pewien drągal, za głupi, by o siebie zadbać. Dopiero godzinę później zajechałam tam, gdzie zmierzałam od samego początku. Gdybym o jakimkolwiek miejscu na ziemi myślała jak o domu, to pewnie właśnie o tym. Mój rewir. Na jednej ulicy znajdowały się domy dwóch z czterech osób, o których mogłam powiedzieć, że im ufam. Sama mieszkałam niewiele dalej.
Rozdział 2
W garażu unosił się zapach rozgrzanego metalu. Aleks wciąż pracował palnikiem nad ramą motocykla, który budował na zamówienie. Jego potężne bicepsy połyskiwały od metalicznego pyłu i smaru, kiedy podciągał złom wiszący na łańcuchu, tak by mieć swobodny dostęp do drugiej strony. Przetoczył swój wózek inwalidzki z głuchym zgrzytem roztrącanych na podłodze części i narzędzi. Jego twarz przybrała wyraz, który zdążyłam już doskonale poznać. Miał swoją wizję. W nieforemnej kupie złomu dostrzegł linie przyszłej bestii i nie przerwie pracy, póki nie wydobędzie jej na powierzchnię, żeby mógł zobaczyć ją każdy, a już z pewnością ten, kto wypłaci mu za maszynę tłuściutkie honorarium. Nad każdą maszyną pracował długo, ciężko i każda była absolutnie warta swojej ceny. Oburzyłby się, gdybym nazwała go artystą, ale był nim. Mierzył się z materią i ignorował jej opór. Tak samo jak bagatelizował opór własnego ciała. Nic nie mogło go powstrzymać, nawet roztrzaskany kręgosłup. Nie przerywałam mu pracy – mogłam poczekać, aż metal podda się jego woli, a Aleks z poczuciem dobrze wykonanej roboty zrobi sobie przerwę.
Ustawiłam Ślicznotkę pod ścianą, z dala od pryskających iskier spawarki. Mój motocykl też wyszedł spod rąk Aleksa. Kiedyś był produktem masowym pewnej azjatyckiej firmy motoryzacyjnej. Na długo przed tym, zanim Aleks usłyszał „nierówne stukanie” („jak możesz tego nie słyszeć, dziewczyno?”) i nie zdenerwowała go jakaś linia „nie dość zgrabna” i efektywność „znacznie poniżej możliwości”. Zaczął poprawiać moją maszynę – tu coś odjął, tam coś dodał, coś wymienił na lepsze… Trzy lata później ojciec inżynier nie rozpoznałby dziecka, które wypuściła jego fabryka. Usunęłam logo producenta, nieuczciwie byłoby rozbudzać nadzieję potencjalnych klientów. Nie jestem typem gadżeciary z fetyszem motoryzacyjnym – maszyny traktuję jak narzędzia, biorące dość często na siebie trudy mojej roboty – a jednak ze Ślicznotką czułam się związana i jej czarną, agresywną sylwetkę doceniałam na równi z siłą silnika i niezawodnością. I tym, że nie groziło jej żadne nierówne stukanie, którego i tak raczej bym nie rozpoznała.
Wdrapałam się na maskę starego chevroleta – znanego też jako „niekończąca się opowieść”, jako że remont tego gruchota pochłaniał niekończące się pokłady czasu i pieniędzy. Po trzech latach wciąż nie udało się nam go uruchomić na dłużej niż kwadrans. Stawiałam na magiczną mutację, Aleks upierał się, że mutacje nie mogą dotyczyć przedmiotów nieożywionych. Zafundowałam mu wieczór z Christine, ale pozostał optymistą. Widział takie auto w jakimś filmie i przez lata marzył, by mieć podobne. Może nie szedł w tych fantazjach aż tak daleko, by oczekiwać od auta tego, by jeździło. A może uznał, że skoro sam nie jest doskonały, zaakceptuje niedoskonałości Chevy’ego. Aleksa łączyło z maszynami ciche porozumienie. Każdy z nas ma jakiś talent. Ja potrafiłam się zakradać, zabijać i zmieniać wygląd lepiej niż gwiazdy modelingu. On rozmawiał ze złomem i skłaniał go do działania.
Wyciągnęłam z torby teczkę, którą wcisnęła mi w ręce Matka pod koniec odprawy, kilka batonów energetycznych i butelkę koktajlu proteinowego. Energicznie przeżuwając kolejne kęsy o smaku miodu i orzechów, wczytywałam się w dokumenty. I z każdą sekundą byłam bardziej wkurwiona. Wspominałam, że wszyscy mają jakiś talent? Talentem Matki było wyciąganie ze mnie tego, co najgorsze. Całkiem świadomie, bo nic dobrego, co mogło się we mnie kryć, nigdy nie zdobyłoby jej aprobaty, chyba że umiejętność zabijania czy władania jakąś wysoce podłą i śmiercionośną magią. Każda matka nabywa wiedzę o czułych punktach własnej pociechy. Po prostu wie, co powiedzieć i zrobić, by dzieciaka zażenować, zdenerwować czy rozzłościć. Zwykle towarzyszą temu różne miłe rzeczy, jak bezwarunkowa miłość i wsparcie. Irena wznosiła się ponad takie bzdury. Byłam jej małym projektem, a wierzyła w zimny chów, twardą rękę i hartowanie