– Biedak – podsumował Bart.
– A nasz ojciec wciąż ugania się za spódniczkami – zmienił temat Cort. – A raczej uganiał się, bo przed paroma miesiącami w Pensacoli, gdy akurat adorował jakąś wdówkę, szaloną motocyklistkę, poznał inną kobietę i na niej się skupił. Ponoć kiedyś była dziennikarką i pracowała w jakiejś gazecie. Jak wieść niesie, staruszek zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia, po dwóch tygodniach znajomości wzięli ślub i przenieśli się do Vermontu, skąd pochodzi jej rodzina.
– Świetnie!
– Parker od lat powtarza, że się nie ożeni. – Roześmiał się. – Migdali się z dwiema dziewczynami i wznosi modły do nieba, by nie dowiedziały się o sobie.
– A co z tobą? – spytał ostrożnie Bart.
Cort odetchnął głęboko i odpowiedział dopiero po dłuższej chwili:
– Sam nie wiem. Przez moją sypialnię przewinęło się trochę pięknych i zamożnych kobiet. I wszystkie miały ze sobą coś wspólnego.
– Czuły odrazę na myśl, że miałyby zamieszkać na cuchnącym ranczu na zapadłej prowincji. A fakt, że masz grubo wypchany portfel, nic tu nie zmienia – domyślił się Bart i gwałtownie spochmurniał. – Cóż, pchamy ten sam wózek. Nie jestem tak bogaty jak ty, ale sobie radzę i na pewno nie przymieram głodem, ale kobiety, które mnie odwiedziły na ranczu, już nigdy tu nie wróciły. – Zadumał się na moment. – Chociaż to nie do końca prawda. Jedna się nie zraziła. Ale akurat ona jest dla mnie jak siostra, którą straciłem w dzieciństwie – dodał ze smutnym uśmiechem. – Między nami nie iskrzy, nie ma szans na romans. Po prostu jesteśmy dla siebie przyjaźni i mili, bardzo ją lubię.
– Może też potrzebuję kogoś takiego – sarkastycznie podsumował Cort. – Przyjaciółki, która cierpliwie wysłucha moich narzekań, gdy nadchodzi czas płacenia podatków.
– Cuda się zdarzają.
– Tak mówią.
Tej nocy nawiedził go sen. W tym śnie Cort próbował przetrwać atak moździerzowy. Z bijącym wściekle sercem leżał na brzuchu za murem, zastanawiając się, jakie ma szanse na przeżycie.
Znów był w Iraku, w którym przed trzynastu laty walczył z bojówkami.
Leżący obok niego młody żołnierz modlił się, inny klął głośno za każdym razem, gdy spadł kolejny pocisk.
– Nienawidzę moździerzy! – wrzasnął.
– Też ich nie kocham – zgodził się Cort. – Gdzie nasz snajper? Musimy zdjąć obsługę moździerza.
– McDaniel dostał szrapnelem. – Wskazał przykrytą kocem postać. – Już sobie nie postrzela.
– Gdzie jego karabin? – spytał Cort, a gdy żołnierz mu go podał, stwierdził: – Trudno będzie stąd trafić. Jest wyżej od nas i ma się gdzie ukryć. – Wskazał palcem pozycję nieprzyjaciela. W zmroku można było tam dostrzec jakiś ruch.
Cort załadował karabin i przeszedł na bok zajmowanej przez nich pozycji. Poruszał się powoli i bezszelestnie. Miał doświadczenie jako myśliwy. Każdej jesieni z polowania przywoził co najmniej dwa ustrzelone jelenie. Przepadał za gulaszem z jeleniny. Nikt nie przyrządzał go równie dobrze jak Chiquita, nazywana w domu Chaca, która gotowała na ranczu, odkąd Cort był mały.
Wyszukał pozycję, z której miał szansę wypatrzeć żołnierza obsługującego nieprzyjacielski moździerz, przykucnął i oparł karabin na murku, który okalał teren zbombardowanego bunkra, gdzie przyczaiła się drużyna Corta.
Wziął na cel miejsce, gdzie najprawdopodobniej zaszył się nieprzyjaciel. I już po paru sekundach ujrzał tam nikły błysk – znak, że światło odbiło się od metalu. Cort nacisnął spust.
Nie wystrzelono już do nich żadnego pocisku. Cort nie wiedział, jaki skutek odniósł jego strzał, zabił czy tylko ranił nieprzyjaciela, tak czy inaczej zadanie wykonał.
– Dobry strzał – pochwalił go któryś z żołnierzy.
– Dzięki – odparł z uśmiechem. – Chciałem się zdrzemnąć, a on ciągle hałasował. Musiałem coś z tym zrobić.
– Też nie lubię hałasu.
Wszystko to wydarzyło się naprawdę, jednak sen nie tylko odtworzył przeszłość, ale przerodził się w koszmar. Okazało się, że w pobliżu była jakaś kobieta. Wprawdzie jej nie widział, ale słyszał, jak błagała kogoś, by zostawił ją w spokoju. Cort próbował ją odszukać, ale wciąż tylko słyszał jej głos.
– Nigdy nie wyjdę za mąż! – szlochała kobieta. – Nie pozwolę, żeby jakiś mężczyzna miał nade mną władzę.
Chciał jej wytłumaczyć, że zawsze będzie przy niej ktoś, kto ma nad nią władzę, chyba że zdecyduje się na pustelnicze życie i zamieszka w jaskini. W innym przypadku na jej losy będzie wpływać szef, uparta przyjaciółka, lekarz, adwokat… Władza to coś, co po prostu się pojawia, czy człowiek tego chce, czy nie, i nie ma przed nią ucieczki.
Właśnie to chciał wytłumaczyć nieznajomej, ale nigdzie nie mógł jej znaleźć.
Kobieta łkała cicho:
– Obiecywali, że z czasem to minie, że będzie łatwiej. Kłamali! Wcale nie będzie.
– Co ma być łatwiejsze?
– Życie.
Otworzył oczy i ujrzał nad sobą sufit. I był to sufit w domu Barta. Usiadł, przyciągnął do piersi kolana i oparł na nich czoło. Ten sen wydawał się taki realny. Głos kobiety brzmiał, jakby była poddawana torturom. Z niepokojem pomyślał, że ten głos wydał mu się znajomy. Kto dręczył tę kobietę? I kim ona jest?
W końcu zreflektował się, że to tylko sen. Opadł z powrotem na łóżko i zasnął.
Piętnowali cielaki, gdy podjechał do nich jeden z pracujących u Barta dorywczo kowbojów.
– Szykuje się impreza na cześć tej twojej pisarki – powiedział do Barta. – A wiesz, co jest najlepsze? Imprezę organizują w swoim domu Simpsonowie. Dziwne, nie sądzisz? Kiedy była mała, dzieciaki Simpsonów rzucały za nią kamieniami, gdy szła na przystanek szkolnego autobusu.
– Miała ciężkie życie – przyznał cicho Bart. – Dobrze, że wreszcie ludzie zaczynają ją doceniać.
– Co to za impreza? – zainteresował się Cort.
– Taka, na której wszyscy są mile widziani – z entuzjazmem odparł kowboj. – Wypucuję buty, poszukam czystych ciuchów i tak zaprezentuję się naszym pannom do wzięcia.
– Powodzenia, McAllister – rzucił rozbawiony Bart. – Ale mam dobrą radę. Przypnij do koszuli studolarowy banknot i przejdź się po galerii handlowej. W ten sposób szybciej złowisz jakąś panienkę niż na tej imprezie. Jesteś straszliwym beztalenciem, jeśli chodzi o podryw.
– Wiem. – McAllister