Z początkiem XXI wieku stacje telewizyjne nauczyły się już pokazywać politykę tak samo, jak dotąd pokazywały sport, format od dawna gwarantujący zyski. Szczególnie wybory prezydenckie przeobrażono w sagę dla komentatorów sportowych. Nadawały się do tego idealnie: osiemnaście miesięcy rozkładowej rywalizacji, faza jesienna (wstępne sondaże), faza wiosenna (prawybory), play-off (wybory bezpośrednie), fani gromadzący się na stadionach, podgatunek raportów ze zbieranych danych (nieprzypadkowo guru statystyków baseballowych Nate Silver tak idealnie odnalazł się w relacjonowaniu kampanii).
Telewizyjne kanały informacyjne bezczelnie kopiowały wizualny format transmisji sportowych „na żywo”, stosując go do pokazywania prawyborów, debat, wieczoru wyborczego, a wkrótce potem także niedzielnych programów „dyskusyjnych” typu Meet the Press. Może zauważyliście, że studia transmisyjne są wtedy dziwnie podobne do tych, w których przed meczami NFL gawędzą komentatorzy. To nie przypadek.
„W panelu z reguły jest dwóch zwolenników konserwatystów kontra dwóch głównonurtowych dziennikarzy/analityków, ewidentnie umiarkowanych liberałów, ale nie wolno im się do tego przyznać ani czegokolwiek silnie wspierać” – tak przedstawia sytuację Cohen, były członek obsady Crossfire. Co za różnica, Chuck Todd czy Chris Berman, James Brown czy Wolf Blitzer. Po jednej stronie stołu zasiada zawodowy zapiewajło, podrzucający rozmaitym gorącym zwolennikom tego czy owego hasła za czy przeciw danej drużynie (Ana Navarro czy Terry Bradshaw, Steve Mariucci czy Van Jones, wszystko jedno), a potem kanalizuje bełkot, kiedy wszyscy zgadzają się ze sobą i wychodzi na to, że chłopski rozum górą.
Zanim nadeszły wybory roku 2016, zajumano już wszystkie pomysły z graficznej prezentacji sportów. Przy głosowaniu było „odliczanie do gwizdka sędziego”, bieżące śledzenie „procentowych szans zwycięstwa”, tabelki „typów naszych ekspertów”, „magiczne liczby” przy zliczaniu elektorów, ze sto różnych gadżetów graficznych ułatwiających nam nadążanie za punktacją. John King dopieszczający swoje mapy, kiedy Wolf Blitzer stoi pod swoją „czarodziejską ścianą”, to już stały element naszego wyobrażonego pejzażu wyborczego, zupełnie jak oglądanie byłych sportowców typu David Carr czy Jalen Rose, którzy rozrysowują mecze futbolu bądź koszykówki dla laików pokroju Zacha Lowe’a czy Rachel Nichols.
Oklepanymi kwestiami komentatorów bokserskich używanymi w relacjach z debat dałoby się wytapetować Wielki Kanion. Sprawdźcie sami, kiedy przyjdzie na nie pora w roku 2020. Zobaczycie, jak często przeczytacie/usłyszycie w relacji z debaty co najmniej jeden zwrot z tej listy: sparring, przyjęcie na gardę, punktowanie, nokaut, liczenie, słaba szczęka, sierpowy, cios poniżej pasa, kontra, mieć kogoś na linach, zakazany cios, atak z zaskoczenia, wyjście na ring, techniczny nokaut, i jeszcze z dziesiątkę podobnych. Będę w szoku, jeśli w przyszłości debat nie będzie poprzedzała ceremonia ważenia.
Swoją drogą, przy relacjach z debat ceremonie ważenia już się odbywają. Weźmy ten megaodrażający występ specjalny na Konferencji Konserwatywnych Działań Politycznych, kiedy to znów spotkali się dwaj weterani Crossfire Paul Begala i Tucker Carlson. Prowadzący zapowiada ich:
– Zaprawiony w latach bojów jako komentator dla CNN, wierny zawodnik ze stajni Billa i Hillary Clintonów, Paul „Silny Rząd” Begala!
(Begala faktycznie wchodzi tu na „ring”, unosząc triumfalnie ręce, jakby sam chciał, żeby przywarł do niego przydomek „Silny Rząd”).
– A w prawym narożniku […] dumny założyciel Daily Callera[6] […] Tucker „Ściąć Wszystko” Carlson!
(Wchodzi Carlson, po czym obaj siadają w fotelach, na których wiszą rękawice bokserskie).
Takie bzdury złożyły się w sumie na to, że wybory uległy odpolitycznieniu, stały się tępym wyścigiem z użyciem taktyki, zbierania funduszy i technik retorycznych (CNN było nawet pionierem przeprowadzanych na żywo sondaży telefonicznych w grupach fokusowych, co miało pomóc przy „śledzeniu punktacji politycznej” w debatach). Zabetonowały też u widzów wizerunek polityki jako dziedziny, w której zwycięzcy zgarniają całą pulę.
W roku 2016 mieliśmy już odchowane całe pokolenie odbiorców przekonanych, że polityka to nie zajęcie, w którym kompromis jest dopuszczalny, a co dopiero pożądany. Albo twoja drużyna wygrywała, albo przegrywała, więc ty sam czułeś gorycz klęski albo słodycz zwycięstwa. Hodowaliśmy kibiców, a nie czytelników. Skoro nasi politycy są z reguły wyjątkowo żenujący, kibicujemy głównie po to, żeby przegrał przeciwnik. Bycie Amerykaninem w czasach władzy jednego procenta jest jak trzymanie kciuków za drużynę tak słabą, że pozostaje już tylko czerpać jakąś tam radość z porażek oponentów. Jesteśmy więc hejterami, ale tylko z braku innych opcji.
Sławetne wystąpienie Jona Stewarta w Crossfire w roku 2004 obnażyło dęte fundamenty takiego postępowania. Gość, komik, lutował i Carlsona (z prawicy!), i Begalę (z lewicy) za „partyjniacki prymitywizm”, a przygwoździł ich banalną prośbą: żeby przestali wojować i powiedzieli coś miłego o jakimś polityku z przeciwnej partii.
Carlson był na tyle przytomny, że powiedział: „Lubię Johna Kerry’ego, ciepło myślę o Johnie Kerrym”, dzięki czemu mógł prawie ujść za człowieka – ale przez resztę tego segmentu upierał się, żeby Stewart przyznał się do bycia „przydupasem” Kerry’ego.
(W kosmosie prawicowych mediów, gdzie orbituje sobie Carlson, główną fiksacją jest przymuszanie intelektualistów płci obojga i z obu wybrzeży USA do tego, żeby przyznali się, że grają w drużynie demokratów. Co do Stewarta, jednak trafił kulą w płot. Daily Show był wyjątkowy i zabawny właśnie dlatego, że wykpiwał obie partie. Tak się po prostu złożyło, że akurat wtedy administracja Busha była bardziej absurdalna niż demokraci).
Kiedy jednak Stewart zwrócił się do Begali i poprosił o dobre słowo na temat George’a W. Busha, ten zdołał powiedzieć tylko: „Wkrótce będzie bezrobotny”.
Wśród dzisiejszych widzów zebrałby oklaski, ale to była fatalna riposta. Zgodnie z formatem programu („nacisk jest na widowisko”, jak to ujmuje Cohen) Begala, były doradca Clintona, nie mógł wyjść z założonej roli. Chyba nawet ja zdołałbym wymyślić coś miłego na temat George’a W. Busha, jego rodziny, wyborców – no, cokolwiek. W tej branży jednak każdy stoi po jednej ze stron, wiecznie walczymy, nigdy nie szukamy wspólnego języka. Gdybyśmy przestali to robić, wszystkim pękłby kołek do zawieszania niewiary.
Ten symboliczny moment, kiedy Paul Begala i Tucker Carlson nie potrafili zdobyć się na powiedzenie czegoś miłego o sobie nawzajem, skaził już wszystkie programy informacyjne. Pojęcie „wyważenia”, uważane niegdyś za cnotę, wypaczono do tego stopnia, że teraz oznacza praktykę zakazaną w branży, swego rodzaju nieuczciwość.
Pionierem był tu Roger Ailes w Fox. To on sprawił, że „wyważenie” stało się w prawicowych mediach żartem dla wtajemniczonych. To dlatego ten ich niewiarygodny slogan, „Uczciwe i wyważone”, tak świetnie się sprawdzał – zarówno przy werbowaniu konserwatywnej widowni, jak i drażnieniu lewaków.
Jak powiadał Ailes:
– Wiadomości są jak statek. Jeśli puścisz koło sterowe, zacznie go mocno ściągać w lewo.
Już tłumaczę: trzeba więc kręcić w przeciwną stronę ile sił, żeby uzyskać „wyważony” rezultat.
Innymi słowy, „Uczciwe i wyważone” było robieniem sobie jaj z koncepcji, zgodnie z którą standardowe, nudne, trzecioosobowe media w stylu „New York Timesa” już dotąd były wyważone. Dwadzieścia lat przed