By umożliwić powrót do wartości narodowych, potrzebna jest więc silna ręka. Trump atakował ideologie lewicy i prawicy. Demokracja jest antydemokratyczna, to sztuczka arystokratów, ustawiony teatrzyk. Podczas debaty z Clinton Trump zagroził jej więzieniem – nawet Mobutu byłby pod wrażeniem takiego zagrania.
Każda wykształcona osoba dostrzegała te paralele. Trump jednak legalnie wygrywał wybory, a to, że te wrzutki o przegniłych elitach tak rezonowały wśród słuchaczy, tylko dodawało mu sił.
Pomoc finansowa dla banków była aktem nadzwyczajnej zdrady społeczeństwa przez polityków, i to dlatego Trump zyskiwał, przedstawiając Teda Cruza i Hillary Clinton jako ludzi Goldman Sachs. Istnienie takich kombajnów do zbierania kasy dla prawicy jak Citizens United oznaczało, że legalna jest korupcja polityczna na wielką skalę, a ogrywanie tego tematu pomogło Trumpowi wyrzucić za bandę Jeba Busha, Teda Cruza i Marco Rubio.
Naparzał braci Koch, swoich przeciwników w prawyborach oskarżał o to, że są pacynkami w rękach korporacyjnych funduszów wyborczych. Potem w ten sam sposób rozjechał Hillary Clinton. Ci pajace to tylko maski dla cudzych pieniędzy, mówił wyborcom. A ja mam własne pieniądze.
Jak wszyscy wielcy kanciarze Trump potrzebował prawdziwych detali, by sprzedawać kłamstwa.
Głównym kłopotem dla dziennikarzy piszących o Trumpie było wyjaśnienie, czemu tak zwyżkował. Powodów tego stanu rzeczy było bez liku, począwszy od wartej miliardy obecności w mediach, którą miał za darmo. Niewątpliwie ogrywał panikę rasową i poczucie utraty statusu. To właśnie był główny temat przemówienia, w którym ogłosił rozpoczęcie kampanii: jak nisko upadliśmy, jak dawno już nigdzie nie wygraliśmy itepe, itede.
Niewątpliwie przyczyniły się też do tego porażki dziesięcioleci rządów, choćby to, że realne płace praktycznie nie wzrosły od czasów Nixona.
To wszystko było bezsprzecznie skomplikowane. Wśród zwolenników Trumpa były i świry z forum 4chan, i pobożne babunie. Głosował na niego każdy, kto żywił jakąś urazę, a w USA uraz mamy wyjątkowo szeroki wybór. W Wisconsin spotkałem pewnego wyborcę, który oświadczył mi: „Przeważnie nie głosuję, ale na Trumpa pójdę, bo jebał wszystko chuj”.
Gdzieś tak wiosną czy latem zauważyłem, że kiedy tylko wspominałem o gospodarce w kontekście ludzi głosujących na Trumpa, od razu szła kontra. Posługiwanie się pojęciem „niepewności ekonomicznej” bardzo szybko (zdumiewające jest to, z jaką szybkością ukorzeniają się te trendy w erze Facebooka) stało się w mediach społecznościowych grzechem karanym zmemowaniem.
Greg Sargent z „Washington Post” zacytował w poście wyborców Trumpa mówiących: „Buduj mur, a z nimi na sznur”, „Trump ma na tę sukę atuty” czy „Zabić ją!”, zaraz nad puentą: „Aż się czuje tę niepewność ekonomiczną i pragnienie zamętu, co nie?”.
Wszystko to mniej więcej zbiegało się w czasie z wrześniową wypowiedzią Clinton o tym, że „połowa zwolenników Trumpa” to „rasiści, seksiści, homofobi, ksenofobi, islamofobi, co tylko chcecie” – „koszyk pełen ludzi godnych politowania”, jak to ujęła.
Większość obserwatorów z zewnątrz uznała to za polityczny błąd porównywalny z gafą Romneya mówiącego o czterdziestu siedmiu procentach. Jak piszą Jonathan Allen i Amie Parnes w książce Shattered. Inside Hillary Clinton’s Doomed Campaign [Zdruzgotana. Widok od środka na beznadziejną kampanię Hillary Clinton], był to „pierwszy niewymuszony błąd tej jesieni” ze strony Hillary, a przynajmniej tak uważali członkowie jej sztabu.
Tyle że ten „niewymuszony błąd” wkrótce stał się dla mediów słowem Bożym. Skecz Rasiści za Trumpem z Saturday Night Live, wyemitowany wcześniej w tym samym roku, a ukazujący trumpistów w opaskach ze swastykami, kapturach Ku Klux Klanu i tak dalej, stał się dyżurnym i jedynym wyjaśnieniem rosnących wyników sondaży Donalda.
Konwenans stanowił więc w praktyce, że Trump to Hitler, nawet jeszcze zanim został on wybrany. Czy Trump jest faszystą? – głosił nagłówek recenzji książkowej w „Timesie” na krótko przed wyborami (kilku pisarzy udzieliło odpowiedzi twierdzącej).
Po jego zwycięstwie w wyborach uruchomiono całą nową linię retoryczną powiązaną z #Russiagate. Słowa takie jak „zdrajca” i „zdrada” znalazły się w pospolitym użyciu w nagłówkach, wręcz zachęcano do ich używania.
Po katastrofalnych zajściach w Charlottesville, kiedy Trump nie zdołał zmusić się do potępienia jawnych rasistów, zamiast tego oświadczając, że wina leżała „po obu stronach”, przy opisywaniu jego kadencji notorycznie zaczęto używać określeń „biały supremacjonista” i „biały nacjonalista”.
Posługiwanie się takimi sformułowaniami wobec Trumpa – niech będzie, zapracował nawet na gorsze. Ale ci, którzy na niego głosowali? Naprawdę sensownie było zrobić z sześćdziesięciu milionów ludzi karykaturalnych, rasistowskich, białych, nacjonalistycznych, nazistowskich zdrajców?
Domniemane kontynuacje zajść w Charlottesville (jeden wiec w Bostonie, kolejny rok później w Waszyngtonie) były śmiechu warte: parunastu świrów otoczonych przez tysiące rozpalonych antyrasistowską furią kontrdemonstrantów, a za nimi stada dziennikarzy.
Tyle że przerażające zdjęcia tych czubków dały pożywkę nowemu przekazowi partyjnemu stanowiącemu, że teraz już można wyłączyć myślenie i przejść do czystej naparzanki. Podsumował to Charles Taylor z „Boston Globe’a” w felietonie pod okropnym zdjęciem mężczyzny wywijającego swastyką, w którym prychał:
Ci, którzy uparcie starają się zrozumieć wyborców Trumpa – jakby było tu coś wymagającego wnikliwego zrozumienia – zastanawiają się, jakim cudem jego wyznawcy z klasy robotniczej mogą głosować wbrew własnemu interesowi ekonomicznemu. Zamykają oczy na to, że wszyscy zwolennicy Trumpa, pochodzący z klas od robotniczej do wyższej, głosowali za tym, co interesuje ich najbardziej: za utrzymaniem tożsamości USA jako kraju białego, chrześcijańskiego i heteroseksualnego.
Zanim zaczniecie bronić słuszności jego tezy, zrozumcie, co ona właściwie oznacza. Jeśli mówimy teraz, że wszyscy zwolennicy Trumpa przede wszystkim prą do utrzymania supremacji białych heteroseksualnych chrześcijan, to posuwamy się już hen nawet za stwierdzenie Clinton o tym, że tylko połowa jego wyborców to niereformowalne ścierwa.
Odpalony został kwantyfikator ogólny kończący dyskusję. Tutaj stoimy my, tam stoją oni, przy czym oni to Hitler.
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem takie rozmowy wśród reporterów w roku 2016, brałem je za magnes na kliknięcia czytelników. No jasne, że sprawy rasowe odegrały kluczową rolę w zwyżce poparcia dla Trumpa. Praktycznie wszyscy politycy republikańscy od czasów Goldwatera (a przed nim wszyscy demokraci z Południa) czynili je osią swoich propozycji.
Z reguły były to nieco kodowane odwołania, ale nieważne, czy to Goldwater mówił o miejskich „łupieżcach”, czy Reagan o „królowych socjalu”, czy podnoszono sprawę zbrodni Williego Hortona, czy wreszcie Jesse Helms sięgał po „białe dłonie” – subtelne to to nie było.
Trump śmignął, rzecz jasna, koło tych dawnych skandali jak mistrz kierownicy i posunął się znacznie dalej, a jego obłąkańcza niezdolność do odcięcia się od KKK czy nazioli niewątpliwie pogrążyła nas głębiej niż kiedykolwiek dotąd.
Jednak rasizm jako jedyne wytłumaczenie popularności Trumpa budził wątpliwości z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że zupełnie oczyszczało ono obie partie polityczne (wyborcy odrzucili w 2016 roku zarówno aparat Partii Republikańskiej, jak i Demokratycznej, w niektórych przypadkach z zazębiających się powodów) z zarzutu o przyczynienie się