Na razie opactwo było dalekie od ideału. Przełożeni Aldreda nie podzielali jego ambicji. Opat Osmund był życzliwy, lecz leniwy. Był dobry dla Aldreda i szybko go awansował, choć zrobił to głównie dlatego, że wiedział, iż jeśli powierzy młodemu mnichowi jakieś zadanie, ten na pewno je wykona, on zaś będzie miał spokojną głowę. Osmund godził się na wszystko, co nie wymagało od niego żadnej pracy. Bardziej uparty był skarbnik Hildred, który sprzeciwiał się wszystkiemu, co wiązało się z wydatkami, jak gdyby misją klasztoru nie było krzewienie wiedzy i Bożego słowa, lecz oszczędzanie.
Być może obaj zostali zesłani przez Boga, by nauczyć Aldreda cierpliwości.
Jeśli chodzi o poglądy, Aldred nie był jednak sam. Wśród mnichów od dawna panowało przekonanie, że należy zreformować dawne instytucje trawione lenistwem i brakiem umiaru. W Winchesterze, Worcesterze i Canterbury powstawało wiele pięknych nowych manuskryptów. Tymczasem opactwo w Shiring najwyraźniej nie zamierzało się rozwijać.
Aldred zaśpiewał:
Oddajmy cześć strażnikowi niebios
Twórcy wszelkiej chwały…
Nagle zatrzymał się, bo na ścieżce przed nim pojawił się człowiek.
Nie miał pojęcia, skąd się tam wziął. Miał brudne bose stopy, na głowie zardzewiały żelazny hełm, który zakrywał większość jego twarzy, i odziany był w łachmany. Zakrwawiona szmata na jego ramieniu zdradzała niedawną ranę. Stał na środku drogi, blokując przejście. Mógł być biednym bezdomnym żebrakiem, choć bardziej przypominał banitę.
Aldred poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. Nie powinien podróżować sam. Lecz rankiem w karczmie w Mudeford Crossing nie było nikogo, kto szedłby w te strony, uległ więc niecierpliwości i wyruszył sam, zamiast zaczekać dzień lub dwa na większą kompanię.
Teraz się zatrzymał. Wiedział, że w takich sytuacjach nie należy okazywać strachu, tak jak wtedy, gdy człowiek natknie się na zdziczałego psa.
– Niech cię Bóg błogosławi, mój synu – rzekł, siląc się na spokój.
Mężczyzna odpowiedział schrypniętym głosem i Aldredowi przyszło do głowy, że być może próbuje ukryć jego prawdziwe brzmienie.
– Z jakiego zakonu jesteś? – spytał nieznajomy.
Włosy Aldreda z tonsurą wygoloną na czubku głowy zdradzały, że jest sługą Bożym, to jednak mogło oznaczać wszystko – od niskiego rangą akolity w górę.
– Jestem mnichem z opactwa w Shiring.
– Podróżujesz sam? Nie boisz się, że cię okradną?
Aldred bał się, że go zamordują.
– Nikt nie może mnie okraść – odparł z udawaną pewnością siebie – ponieważ nic nie mam.
– Prócz tej skrzynki.
– Nie jest moja. Należy do Boga. Oczywiście głupiec mógłby okraść Boga i skazać swoją duszę na wieczne potępienie.
Brat Aldred zobaczył drugiego mężczyznę na wpół ukrytego za krzakami. Nawet gdyby musiał się bronić, nie poradzi sobie z dwoma przeciwnikami.
– Co jest w tej skrzynce? – zapytał zbir.
– Osiem świętych ksiąg.
– A zatem są cenne.
Aldred wyobraził sobie, jak ten człowiek puka do drzwi klasztoru i proponuje, że sprzeda księgi. Wychłostano by go, a księgi skonfiskowano.
– Może dla kogoś, kto mógłby je sprzedać, nie wzbudzając podejrzeń – odparł. – Jesteś głodny, mój synu? Chcesz trochę chleba?
Mężczyzna zawahał się i odparł wyzywająco:
– Nie trza mi chleba, lecz pieniędzy.
Wahanie w jego głosie podpowiedziało Aldredowi, że nieznajomy jest głodny i może przystać na jedzenie.
– Nie mam pieniędzy, które mógłbym ci dać. – Poniekąd była to prawda: monety w jego sakiewce należały do opactwa Shiring.
Tamten najwyraźniej nie wiedział, co powiedzieć, zaskoczony niespodziewanym obrotem rozmowy.
– Łatwiej sprzedać kuca niż skrzynkę książek – rzekł w końcu.
– Tak – przyznał Aldred. – Ktoś jednak mógłby powiedzieć: „Brat Aldred miał kuca z białym krzyżem na czole, takiego samego jak ten. Skąd go masz, przyjacielu?”. Co odparłby na to złodziej?
– Bystry jesteś.
– A ty zuchwały. Ale nie głupi, prawda? Nie zamordujesz mnicha dla ośmiu ksiąg i kuca, których i tak nie będziesz mógł sprzedać.
Aldred uznał, że czas kończyć tę rozmowę, i z sercem w gardle popędził Dyzmę.
Banita jeszcze przez chwilę stał w miejscu, po czym chwiejnym krokiem zszedł z drogi. Aldred minął go, udając obojętność. Korciło go, by zmusić kuca do kłusa, lecz nie chciał okazywać strachu, dlatego pozwolił konikowi truchtać niespiesznie. Cały się trząsł.
– Chciałbym trochę chleba – usłyszał za sobą głos żebraka.
Takiej prośby nie mógł zignorować. Jego świętym obowiązkiem było dzielenie się strawą z głodnymi. Sam Jezus rzekł przecież: Paś baranki moje1. Aldred nie mógł odmówić, nawet jeśli bał się o swoje życie. Ściągnął wodze i zatrzymał kuca.
W jukach miał bochen chleba i kawałek sera. Wyciągnął chleb i podał go banicie. Ten natychmiast odłamał kawałek i wepchnął go do ust przez otwór w rozpadającym się hełmie. Musiał być naprawdę głodny.
– Podziel się ze swoim przyjacielem – odezwał się Aldred.
Drugi mężczyzna wyszedł zza krzaków. Naciągnięty na głowę kaptur niemal całkowicie zakrywał mu twarz.
Żebrak w hełmie spojrzał na niego niechętnie, oderwał jednak kawałek chleba i wręczył mu go.
– Dziękuję – wybąkał tamten, zasłaniając usta ręką.
– Nie dziękuj mnie, lecz Bogu, który mnie przysłał.
– Amen.
Aldred podał mu ser.
– Tym też się podzielcie.
Podczas gdy mężczyźni dzielili się serem, Aldred odjechał.
Kiedy po chwili obejrzał się za siebie, już ich nie było. Wyglądało na to, że nic mu nie grozi. Wzniósł oczy do nieba i podziękował Bogu. Być może położy się spać głodny, lecz nie przejmował się tym. Był wdzięczny, że dziś Bóg kazał mu poświęcić strawę, nie życie.
Popołudnie przeszło w wieczór. W końcu po drugiej, północnej, stronie rzeki zobaczył osadę, a w niej sześć chat i kościół. Na zachód od domostw ciągnęło się wzdłuż brzegu pole uprawne. Zobaczył też zacumowaną łódź. Nie był nigdy w Dreng’s Ferry – wyruszając z opactwa, wybrał inną drogę – domyślał się jednak, co to za miejsce. Zsiadł z kuca i