Kiedy samolot był około pięć minut od nas, Pirahã zaczęli krzyczeć i biec w stronę lądowiska. Usłyszałem to parę minut później i podekscytowany pobiegłem powitać moją rodzinę w dżungli. Dzieci i Keren machały do nas entuzjastycznie podczas lądowania. Po tym, jak samolot zakończył kołowanie i pilot otworzył swój właz, podszedłem bliżej i gorliwie podałem mu rękę. Keren zeszła, raźna, z uśmiechem, i od razu spróbowała porozmawiać z Pirahã. Shannon, z jej psem Glasses, Kris i Caleb wyszli przez drzwi pasażerskie. Wyglądali niepewnie, ale cieszyli się na mój widok. Uśmiechali się szeroko do Pirahã. W czasie gdy pilot przygotowywał się do powrotu do Pôrto Velho, Dick stwierdził, wchodząc na pokład samolotu: „Będę o tobie myśleć, Dan, kiedy zamówię dziś wieczorem soczysty stek w Pôrto Velho”.
Z pomocą Pirahã przenieśliśmy wszystkie nasze zapasy do mieszkania i zrobiliśmy parominutową przerwę. Keren i dzieci sprawdziły dom, do jakiego ich przyprowadziłem. Nadal potrzebował solidnego uporządkowania, ale w ciągu kilku dni udało nam się wejść w rutynę pracy i rodzinnego życia.
Po rozpakowaniu zapasów zajęliśmy się porządkami. Keren zrobiła moskitiery i szafki na naczynia, ubrania i resztę rzeczy. Dzieci zaczęły naukę domową, Keren zarządzała domem, a ja poświęciłem się pełnoetatowej lingwistyce. Spróbowaliśmy przenieść kulturę chrześcijańskiej, amerykańskiej rodziny w sam środek amazońskiej wioski. Dla każdego niosło to lekcję.
Nikt z nas, nawet Keren, nie przewidział wszystkiego, co to nowe życie miało za sobą pociągnąć. Podczas jednej z naszych pierwszych rodzinnych nocy w wiosce jedliśmy kolację przy lampie gazowej. W salonie zobaczyłem Glasses, szczeniaka Shannon, ścigającego coś, co podskakiwało w ciemnościach i czego nie mogłem dostrzec. Cokolwiek to było, zaczęło kicać w moim kierunku. Przestałem jeść i zacząłem obserwować. Nagle czarna istota wskoczyła na moje kolano. Skierowałem na nią promień światła z latarki. Była to szaro-czarna tarantula, o co najmniej dwudziestu centymetrach średnicy. Byłem jednak przygotowany. Niepokoiłem się wężami i robactwem, cały czas trzymałem więc ze sobą pałkę z twardego drewna. Bez poruszania rękami w kierunku tarantuli, wstałem szybko i poruszyłem gwałtownie biodrami, żeby zrzucić pająka na podłogę. Moja rodzina właśnie zobaczyła, co usiadło mi na kolanie i patrzyli się na mnie oraz włochatego skoczka z szeroko otwartymi oczyma. Chwyciłem za pałkę i rozkwasiłem go. Pirahã przyglądali się z przedniego pokoju. Po wszystkim zapytali, co to było.
„Xóooí” (tarantula) – odpowiedziałem.
„Nie zabijamy ich” – powiedzieli. „Zjadają karaluchy i nie wyrządzają krzywdy”.
W niedługim czasie przyzwyczailiśmy się do podobnych sytuacji. W takich momentach czuliśmy, że Bóg ma nas w opiece i że takie doświadczenia będą wstępem wielu ciekawych historii.
Chociaż byłem misjonarzem, moje pierwsze zadanie od SIL było natury językowej. Musiałem rozgryźć, jak działała gramatyka narzecza, i spisać moje wnioski, zanim SIL pozwoliło mi rozpocząć tłumaczenie Biblii.
Niedługo odkryłem, że językoznawcza praca w terenie angażuje całą osobę, nie tylko jej intelekt. Wymaga od badacza wejścia w obcą kulturę, we wrażliwe, często nieprzyjemne otoczenie, z dużym prawdopodobieństwem pozostania w oderwaniu od badań przez nieumiejętność poradzenia sobie z nimi. Ciało pracownika terenowego, umysł, emocje, a szczególnie poczucie samego siebie są wystawione na trudną próbę przez długie okresy w nowej kulturze, z trudnością proporcjonalną do różnicy między nową kulturą a jego własną.
Rozważmy problem pracownika: jesteś w miejscu, gdzie wszystko, co znałeś, jest ukryte i wytłumione, gdzie widoki, dźwięki i uczucia rzucają wyzwanie twojej koncepcji życia na ziemi. To coś jak odcinek Strefy mroku, gdzie nie potrafisz zrozumieć, co się z tobą dzieje, ponieważ jest to tak niespodziewane i dalekie od twojego punktu odniesienia.
Podszedłem do badań z dużą dozą pewności. Mój trening językowy przygotował mnie dobrze do podstawowych zadań zbierania danych, odpowiedniego ich przechowywania i analizowania. Wstawałem z łóżka o 5:30 każdego dnia. Po przeniesieniu przynajmniej stu dziewięćdziesięciu litrów wody w pięciogalowych kanistrach na picie i zmywanie, przygotowywałem śniadanie dla rodziny. O ósmej zazwyczaj siadałem przy biurku, rozpoczynając moją rutynę „badacza”. Polegałem na paru różnych lingwistycznych poradnikach i wyznaczałem sobie realistyczne cele nauki języka. W czasie moich pierwszych dni w wiosce zrobiłem proste, ale przydatne rysunki lokalizacji wszystkich chat z listą ich mieszkańców. Chciałem dowiedzieć się, jak spędzają swój czas, co jest dla nich ważne, w jaki sposób zajęcia dzieci różnią się od tych podejmowanych przez dorosłych, o czym rozmawiają, dlaczego spędzają swój czas w właśnie taki sposób, i wiele więcej. Byłem zdeterminowany nauczyć się mówić ich językiem.
Próbowałem zapamiętać przynajmniej dziesięć nowych słów lub zwrotów dziennie i nauczyć się różnych „pól znaczeniowych” (grup powiązanych ze sobą rzeczy, takich jak: części ciała, słowa związane ze zdrowiem, nazwy ptaków itp.) i konstrukcji syntaktycznych (strona bierna kontra czynna, czas teraźniejszy kontra czas przeszły, twierdzenia kontra pytania itd.). Wypisywałem wszystkie wyrazy na kartkach trzy na pięć cali. Oprócz zapisywania każdego nowego słowa fonetycznie na karcie, nagrywałem kontekst, w jakim je usłyszałem, i próbowałem odgadnąć najbardziej prawdopodobne znaczenie. Potem przebijałem lewy górny róg karty. Nawijałem dziesięć do dwudziestu kart na kółko z segregatora (trzykółkowego – żeby mógł się otwierać i zamykać) i przekładałem go przez szlufkę moich spodni. Regularnie sprawdzałem swoją wymowę i zrozumienie słów zapisanych na kartkach poprzez wtrącanie je do moich rozmów z Pirahã. Nie pozwalałem na to, żeby ciągły śmiech wynikający z błędnego użycia i wymowy ich języka spowalniał mnie w nauce. Wiedziałem, że moim pierwszym lingwistycznym celem było zorientowanie się, jakie dźwięki, które słyszałem w rozmowach Pirahã, były dla nich rzeczywiście ważne i rozpoznawalne. Były one tym, co lingwiści nazywają fonemami języka, i stanowiły podstawę dla wymyślenia systemu pisma.
Pierwszy duży przełom w rozumieniu, jak Pirahã widzą siebie w stosunku do innych, przyszedł podczas przechadzki w dżungli z paroma mężczyznami z plemienia. Wskazałem na gałąź drzewa. „Jak to się nazywa?” – zapytałem.
„Xií xáowí” – odpowiedzieli.
Wskazałem ponownie na gałąź, tym razem jej prostą część i powtórzyłem „Xií xáowí”.
„Nie” – odpowiedzieli ze śmiechem. „To jest xií xáowí”, wskazując na połączenie gałęzi z pniem drzewa i miejsce, w którym mniejsza gałąź łączyła się z większą. „To” (na co wskazałem ja, prostą część gałęzi) „jest xii kositii”.
Wiedziałem, że xii znaczyło „drewno”. Byłem w miarę pewny, że xáowí oznaczało „skrzywiony”, a kositii „prosty”. Nadal jednak musiałem sprawdzić te przypuszczenia.
Wracając ścieżką do domu pod koniec dnia, zauważyłem, że jeden z jej dłuższych odcinków był całkowicie prosty. „Xagí” znaczyło „ścieżkę”, spróbowałem więc „xagí kositii”, wskazując na drogę.
„Xaió!” – natychmiast usłyszałem odpowiedź (Dobrze!). „Xagí kositíi xaagá” (Ścieżka jest prosta).
Kiedy droga skręcała ostro w prawo, spróbowałem: „Xagí xáowí”.
„Xaió!” – odpowiedzieli zgodnie, szczerząc zęby. „Soxóá xapaitíisí xobáaxáí” (Już teraz dobrze rozumiesz język pirahã). Chwilę potem dodali: „Xagí xaagaia píaii”, o czym później zorientowałem się, że znaczyło „ścieżka jest także skrzywiona”.