Nie śpij, tu są węże!. Daniel L. Everett. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Daniel L. Everett
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 9788378865025
Скачать книгу
akcent (´) wskazuje na wysoki ton i jest pisany nad samogłoską, kiedy wymagany jest podwyższony dźwięk. Kiedy nad samogłoską nie ma żadnego symbolu, to ma ona niską tonację. Pomyślmy o angielskim słowie PERmit (licencja lub rodzaj przyzwolenia) i słowie perMIT (pozwalać). Wyróżnione sylaby zazwyczaj mają wysoką tonację. W języku pirahã każda samogłoska ma związany z nią ton, który zależy od funkcji lub położenia słowa w zdaniu, w którym występuje.

      W większości przypadków próbowałem tłumaczyć język pirahã na idiomatyczny angielski. W konsekwencji przedstawiłem język w sposób inny od tego, w którym ludzie rzeczywiście się nim porozumiewają. Na przykład wiele tłumaczeń, inaczej niż w oryginalnych zdaniach pirahã, zawiera rekurencję. Każdy, kto jest bardziej zainteresowany gramatyką, może badać historie ludu Pirahã zawarte w tej książce lub w wielu moich pismach językoznawczych na temat Pirahã, takich jak rozdział w pierwszym tomie Handbook on Amazonian Languages („Podręcznik języków amazońskich”, pod redakcją Desmonda Derbyshire’a i Geoffreya Pulluma, wydane przez wydawnictwo Mouton). Opowieści w książce Nie śpij, tu są węże będą odpowiednie dla większości czytelników, ponieważ zawierają dosłowne tłumaczenia (mimo że tłumaczenia te będą prawdopodobnie trudniejsze do prześledzenia przez osoby, które nie używają języka pirahã).

      PRZEDMOWA

      Nauka to nie tylko zespoły badawcze w fartuchach laboratoryjnych pod kierownictwem uznanego naukowca. Mogą ją prowadzić samotne jednostki walczące do upadłego w trudnych czasach i trudnych miejscach – w poczuciu zagubienia i pozbawione wiedzy, a mimo to stawiające czoła wyzwaniu, aby zdobyć nową wiedzę na przekór trudnościom. Ta książka traktuje o pracy naukowej drugiego typu i o rozwoju intelektualnym w tyglu amazońskiej kultury, podczas życia pośród Pirahã (pee-da-HAN), brazylijskich Indian. Książka ta jest o nich i o lekcjach, których mi udzielili, zarówno naukowych, jak i osobistych, i o tym, jak te nowe poglądy głęboko odmieniły moje życie i sprawiły, że zacząłem żyć inaczej. To są moje nauki. Ktoś inny bez wątpienia nauczyłby się czegoś innego. Przyszli badacze będą mieli swoje historie do opowiedzenia. W końcu robimy jedynie to, co w naszej mocy, aby mówić jasno i wprost.

      PROLOG

      „Spójrz! Oto on, duch Xigagaí”.

      „Tak, widzę go. To on nam grozi!”

      „Chodźcie wszyscy na plażę zobaczyć Xigagaí. Szybko! On tam jest!”

      Przebudziłem się z głębokiego snu, nie będąc pewnym, czy śnię czy naprawdę słyszę tamtą rozmowę. Była 6:30, w sobotni, sierpniowy poranek, pory suchej 1980 roku. Słońce świeciło, lecz niezbyt jeszcze gorąco. Bryza znad rzeki Maici powiewała wprost na moją skromną chatę, która stała na niewielkiej skarpie. Otworzyłem oczy i zobaczyłem nade mną palmową strzechę, jej oryginalną żółtą szarość wieloletniego osadu z kurzu i sadzy. Moje mieszkanie było wciśnięte pomiędzy dwie mniejsze chaty Pirahã o podobnej konstrukcji, w których mieszkali Xahoábisi, Kóhoibiíihíai i ich rodziny.

      Spędziłem tak wiele poranków wśród Pirahã, że z łatwością wychwyciłem słaby zapach dymu wydobywającego się znad ognia, na którym gotowali. Na twarzy czułem ciepłe brazylijskie słońce, którego promienie łagodziła moskitiera.

      Dzieci jak zwykle śmiały się, ganiały lub głośno płakały, by je nakarmić, a ich odgłosy wypełniały wioskę. Psy szczekały. Często, kiedy otwierałem oczy, niechętnie wybudzając się ze snu, dziecko z plemienia Pirahã, a czasem nawet dorośli, gapili się na mnie spomiędzy listew palmowych, które służyły mi za ścianę zewnętrzną mojej dużej chaty. Ten ranek był inny.

      Byłem teraz całkiem przytomny, obudzony wrzawą i krzykami Pirahã. Usiadłem i rozejrzałem się. Tłum gromadził się około sześciu metrów od mojego łóżka, na wysokim brzegu Maici, energicznie gestykulując i krzycząc. Wszyscy patrzyli skoncentrowani na plażę, która znajdowała się po drugiej stronie rzeki, na wprost mojego domu. Wstałem z łóżka, żeby mieć lepszy widok na to, co się tam dzieje, oraz dlatego, że nie można było dłużej spać w tym hałasie.

      Podniosłem z podłogi moje szorty i, zanim je założyłem, upewniłem się, że nie było na nich ptaszników, skorpionów, stonóg ani innych niepożądanych stworzeń, na stopy wsunąłem klapki i skierowałem się w stronę drzwi. Pirahã zbierali się na brzegu rzeki po prawej stronie mojego domu. Ich ekscytacja rosła. Widziałem matki biegające w dół ścieżki, z niemowlętami próbującymi utrzymać w ustach ich piersi.

      Kobiety nosiły identyczne, średniej długości sukienki bez rękawów i bez kołnierza, w których pracowały i spały, zabarwione na ciemnobrązowo od brudu i dymu.

      Mężczyźni nosili krótkie spodenki lub przepaski biodrowe. Żaden z nich nie miał przy sobie łuków i strzał. Co za ulga. Podrostki chodziły nago, a ich skóra była twarda i zniszczona od żywiołów. Pośladki niemowląt były zrogowaciałe z powodu suwania się po ziemi, który to sposób poruszania się, z jakiegoś powodu, wolały bardziej od czołgania.

      Każdy był cały w smugach popiołów i kurzu, nagromadzonych podczas snu oraz siedzenia na ziemi przy ognisku.

      Było wciąż około dwudziestu stopni, choć wilgotno, sporo brakowało do czterdziestostopniowego upału, który towarzyszył nam w południe. Próbowałem się wybudzić przecierając oczy.

      Zwróciłem się do Kóhoi, mojego nauczyciela języka, i zapytałem:

      „Co się dzieje?”. Stał po mojej prawej stronie, a jego silne, brązowe, szczupłe ciało zastygło w napięciu od tego, na co patrzył.

      „Nie widzisz go tam?” – zapytał niecierpliwie. „Xigagaí, jedna z istot, które żyją ponad chmurami, stoi na plaży, krzyczy na nas, mówiąc, że nas zabije, jeśli pójdziemy do dżungli”.

      „Gdzie?” – zapytałem. „Nie widzę go”.

      „Właśnie tam!” – warknął Kóhoi, patrząc uważnie na środek, jak się wydaje, pustej plaży.

      „W dżungli za plażą?”.

      „Nie! Tam na plaży. Spójrz!” – odpowiedział z irytacją.

      Przebywając w dżungli z Pirahã dosyć często nie dostrzegałem flory i fauny, które oni widzieli. Moje niedoświadczone oczy po prostu nie były w stanie widzieć tego, co ich. Ale teraz było inaczej. Nawet ja mogłem dostrzec, nawet z odległości większej niż sto jardów, że na białej, piaszczystej plaży nie było niczego nadzwyczajnego. Tak jak ja byłem pewien tego, co widzę, tak Pirahã byli równie pewni swego. Może było tam coś, zanim przyszedłem, ale oni upierali się, że to, co widzą – Xigagaí, wciąż tam jest.

      Wszyscy nadal patrzyli na plażę. Usłyszałem Kristene, moją sześcioletnią córkę.

      „Na co oni patrzą, tatusiu?”.

      „Nie wiem. Ja nic nie widzę”.

      Kris stanęła na palcach i spojrzała w dal. Potem na mnie. Następnie na Pirahã. Była tak samo zdziwiona jak ja.

      Kristene i ja opuściliśmy Pirahã i wróciliśmy do naszego domu. Zastanawiałem się nad tym, co się właśnie wydarzyło i czego byłem świadkiem. Przez ponad dwie dekady od tego letniego poranka próbowałem zrozumieć znaczenie tego, jak dwie kultury – moja europejska i kultura Pirahã – mogą postrzegać rzeczywistość w tak różny sposób. Nigdy nie potrafiłem udowodnić Pirahã, że plaża jest pusta. A oni z kolei nie byli w stanie przekonać mnie do tego, że na plaży jest coś, a tym bardziej że jest to duch.

      Dla mnie, naukowca, obiektywizm jest jedną z najbardziej fundamentalnych wartości. Myślałem kiedyś, że jeśli bardziej się postaramy, z pewnością każdy z nas będzie mógł spojrzeć na świat z perspektywy drugiej strony i nauczymy