Nie śpij, tu są węże!. Daniel L. Everett. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Daniel L. Everett
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 9788378865025
Скачать книгу
stają się „twardsi”. Po drugie, wiedzą, że wokół nich, z każdej strony dżungli czai się niebezpieczeństwo, a głęboki sen może sprawić, że staną się bezbronni i wystawieni na atak jednego z wielu niebezpiecznych drapieżników, grasujących wokół wioski.

      Pirahã śmieją się i rozmawiają przez większość nocy. Nie śpią długo za jednym razem. Z rzadka w nocy słyszałem wioskę całkowicie cichą, nie zauważyłem też, żeby ktoś spał przez kilka godzin z rzędu. Wiele się nauczyłem od Pirahã przez te lata. Ale to była chyba moja ulubiona lekcja. Oczywiście, że życie jest trudne i otacza nas wiele niebezpieczeństw. I może to sprawić, że od czasu do czasu stracimy trochę snu. Ale bawmy się dobrze. Życie toczy się dalej.

      Pojechałem do Pirahã, kiedy miałem dwadzieścia sześć lat. Teraz jestem tak stary, że mogę dostać zniżki dla seniorów. Oddałem im moją młodość. Wiele razy miałem do czynienia z malarią. Pamiętam kilka sytuacji, w których Pirahã lub ktoś inny zagrażał mojemu życiu. Przeniosłem na plecach przez dżunglę więcej ciężkich skrzynek, toreb i beczek, niż chciałbym pamiętać. Wszystkie moje wnuki znają pirahã. Moje dzieci są tym, kim są, po części z powodu Pirahã. Mogę patrzeć na starców, tak starych jak ja, którzy niegdyś grozili, że mnie zabiją, i rozpoznaję w niektórych z nich najdroższych przyjaciół, jakich kiedykolwiek miałem – ludzi, którzy ryzykują teraz dla mnie swoje życie.

      Ta książka opowiada o naukach, jakie wyniosłem z trzech dekad studiowania i życia z Pirahã. Był to czas, w którym próbowałem zrozumieć, najlepiej jak tylko potrafiłem, w jaki sposób widzą oni świat, jak go rozumieją i jak o nim mówią, i przekazać tę wiedzę moim kolegom naukowcom. Ta podróż doprowadziła mnie do wielu zdumiewająco pięknych miejsc, ale postawiła mnie również w obliczu wielu sytuacji, w których wolałbym się nie znaleźć. Cieszę się jednak, że odbyłem tę podróż – dała mi ona wartościowy i cenny wgląd w naturę życia, języka i myśli, którego nie zdobyłbym w żaden inny sposób.

      Pirahã pokazali mi, że istnieje godność i głębokie zadowolenie w obliczu życia i śmierci, pozbawione pociechy niebios albo lęku przed piekłem, w żeglowaniu z uśmiechem w kierunku wielkiej otchłani. Nauczyłem się tych rzeczy od Pirahã i będę im za to wdzięczny do końca życia.

      CZĘŚĆ PIERWSZA

      ŻYCIE

      1. ODKRYWAJĄC ŚWIAT PIRAHÃ

      Było to jasnego, brazylijskiego poranka, 10 grudnia 1977 roku, gdy czekaliśmy na start sześcioosobowego samolotu, zapewnionego przez moją agencję misjonarską, the Summer Institute of Linguistics (SIL). Pilot, Dwayne Neal, przeprowadzał inspekcję maszyny przed wylotem. Krążył wokół niej, sprawdzając, czy ładunek był odpowiednio zbalansowany. Szukał zewnętrznych uszkodzeń. Pobrał zawartość niewielkiej fiolki z baku celem wykrycia śladów wody w paliwie. Testował działanie śmigła. Obecnie jest to dla mnie procedura tak normalna jak mycie zębów przed pójściem do pracy, lecz wtedy był to mój pierwszy raz.

      Przygotowując się do wylotu, rozmyślałem intensywnie o Pirahã, plemieniu Indian amazońskich, wraz z którymi miałem żyć. Co miałem robić? Jak się zachowywać? Zastanawiałem się, jak ci ludzie zareagują na mnie i jak ja zareaguję na nich. Miałem wszak spotkać ludzi odmiennych ode mnie pod tak wieloma względami – część z tych różnic przewidywałem, reszty ani trochę. Prawdę mówiąc, leciałem tam w innym celu, aniżeli tylko by ich poznać. Do ludu Pirahã przybywałem jako misjonarz. Moje zarobki i wydatki zostały pokryte przez kościoły ewangeliczne w Stanach Zjednoczonych po to, bym mógł „odmienić ich serca” i przekonać tubylców do uznania boga, w którego ja wierzyłem, by zaakceptowali moralność i kulturę związane z wiarą w chrześcijańskiego Boga. Mimo że nawet nie znałem Pirahã, sądziłem, że mogę, a nawet powinienem ich nawrócić. To przekonanie jest punktem wspólnym pracy wszystkich misjonarzy.

      Dwayne zasiadł w fotelu pilota, a my wszyscy pochyliliśmy głowy, gdy modlił się o bezpieczny lot. Później krzyknął „Livre!” („Z drogi!” po portugalsku) z otwartego okna pilota i uruchomił silnik. W czasie gdy silnik nagrzewał się, on rozmawiał z kontrolą lotów Pôrto Velho, po czym zaczęło się kołowanie. Pôrto Velho, stolica brazylijskiego stanu Rondônia, miała stać się moją bazą operacyjną w każdej z przyszłych wypraw do plemienia Pirahã. Na końcu ziemnego pasa startowego zawróciliśmy, a Dwayne dodał gazu. Wzbiliśmy się w powietrze, zostawiając rozmazujący się obraz rdzawoczerwonej powierzchni cascalho (żwirowego) pasa startowego pod nami. Obserwowałem, jak dżungla pochłania w końcu okołomiejskie, oczyszczone ziemie. Otwarte przestrzenie otaczające Pôrto Velho malały, a drzewa stawały się coraz liczniejsze. Przelecieliśmy przez potężną Madeirę, wówczas transformacja dobiegła końca – ukazało nam się morze zielonych, brokułowatych drzew, rozpościerających się we wszystkich kierunkach aż za horyzont. Myślałem o zwierzętach, które mogły znajdować się w tym momencie tuż pod nami. Zastanawiałem się, czy gdybyśmy spadli teraz na ziemię i przeżyli, zostałbym zjedzony przez jaguary – istniało przecież mnóstwo historii, opowiadających o ofiarach wypadków lotniczych zabitych nie przez samo uderzenie, a przez zwierzęta.

      Miałem odwiedzić jeden z najmniej zbadanych ludów planety, mówiący jednym z najbardziej niezwykłych języków świata – sądząc przynajmniej po historii mających z nimi do czynienia zawiedzionych językoznawców, antropologów i misjonarzy. Język pirahã nie ma żadnego innego, pokrewnego mu języka wśród obecnie używanych. Prawdę mówiąc, wiedziałem zaledwie, jak brzmi on na nagraniach i o tym, że poprzedni językoznawcy oraz misjonarze, którzy się go uczyli oraz badali posługujący się nim lud, decydowali się ostatecznie pracować gdzie indziej. Brzmiał nieporównywalnie do wszystkiego, co wówczas słyszałem. Język ten, jak się zdawało, był nie do opanowania.

      W miarę jak nabieraliśmy wysokości, malutka kratka szybu wentylacyjnego nad moją głową w cessnie zaczęła dmuchać coraz zimniejszym powietrzem. Próbowałem nieco się odprężyć. Oparłem się i zacząłem dalej rozmyślać o tym, co będę robił i jak wyprawa ta różni się dla mnie i dla pozostałych pasażerów samolotu. Pilot był dziś po prostu w pracy, o odpowiedniej porze wróci do domu na kolację. Jego ojciec znalazł się na pokładzie jako turysta. Don Patton, towarzyszący mi misjonarz-mechanik, odbywał w ten sposób swoje miniwakacje od ciężkiej roboty, jaką jest utrzymywanie przeznaczonych dla misjonarzy obiektów. A ja leciałem do pracy swego życia. Miałem po raz pierwszy ujrzeć ludzi, z którymi planowałem dzielić resztę swego bytu, ludzi, którzy mieli trafić do nieba razem ze mną. Musiałem nauczyć się płynnie porozumiewać w ich języku.

      Gdy samolot miotany był przez poranne podmuchy, charakterystyczne dla Amazonii w porze deszczowej, moje myśli trapiła intensywnie poważniejsza sprawa. Cierpiałem na chorobę powietrzną. Przez kolejne 105 minut, gdy lecieliśmy ponad lasem w podmuchach powietrza, czułem mdłości. Ledwo uspokoiłem żołądek, wówczas Dwayne odwrócił się, trzymając w ręku kanapkę z tuńczykiem i cebulą. „Jesteście głodni?” – zapytał troskliwie. „Nie, dzięki” – odpowiedziałem, czując już gulę w gardle.

      Kołowaliśmy później nad pasem w pobliżu wioski plemienia Pirahã – Posto Novo – aby pilot mógł się jej lepiej przyjrzeć. Manewr ten wzmógł nacisk siły odśrodkowej na mój żołądek, kiedy ja robiłem już wszystko co w mojej mocy, by powstrzymać nudności. Przez kilka mrocznych momentów przed lądowaniem sądziłem, że lepiej byłoby nawet rozbić się tu i teraz, niż nadal odczuwać te mdłości. Przyznaję, że myśl ta była dość krótkowzroczna, ale nie mogłem nic na to poradzić.

      Pas startowy został oczyszczony z drzew dwa lata wcześniej przez Steve’a Sheldona, Dona Pattona oraz grupę nastolatków z amerykańskich kościołów. Aby stworzenie takiego pasa w dżungli było możliwe, trzeba najpierw powalić