Najwidoczniej zwierzętom tym także się to podobało, ponieważ nieustannie podpływały, pozostając nieosiągalne dla mężczyzn w łódkach. Zabawa ciągnęła się przez pół godziny, aż nastanie ciemności zakończyło pogoń. Pirahã w kanu i na brzegach rzeki (do tego czasu zebrał się spory ich tłum) śmiali się histerycznie. Gdy tylko przestali gonić morświny, te zniknęły. (Przez wszystkie lata, gdy oglądałem ten pojedynek ssaków, żaden morświn nigdy nie został „berkiem”).
Myślałem o tym, w jakim miejscu się znajduję, o przywileju obcowania z tym jakże wspaniałym światem Pirahã i natury. Już przez te dwa pierwsze dni zdążyłem doświadczyć całej miriady nowości, takich jak piskliwy, metaliczny dźwięk tukanów i chrapliwe popłakiwanie papug ara. Wdychałem wonie drzew i roślin, których nigdy dotąd nie widziałem.
W kolejnych dniach spędzonych wśród Pirahã, między okresami poświęconymi badaniu języka, przyglądałem się ich codziennym zajęciom. Pirahã zaczynają swój dzień wcześnie, zazwyczaj koło piątej, choć nie wiadomo, czy nie lepiej powiedzieć, że jak na ludzi śpiących bardzo mało w ogóle go zaczynają czy też po prostu nigdy nie kończą. W każdym razie najczęściej budziły mnie kobiece rozmowy dobiegające z licznych szałasów. Zaczynały one swoje głośne monologi, mówiąc właściwie do nikogo o planach na dziś. Jedna kobieta ogłaszała, że ten i ten będą szli polować i łowić, potem zaznaczała, jaki rodzaj mięsa chciałaby dostać. Inne wtórowały jej z reszty chat lub wykrzykiwały swoje własne kulinarne preferencje.
Wraz z początkiem dnia najbardziej popularnym zajęciem wśród mężczyzn stawało się rybołówstwo. Większość z nich wstaje przed brzaskiem, by zdążyć do ulubionych łowisk, odległych o kilka godzin drogi w dół lub górę rzeki. Jeśli wyprawa po ryby ma trwać cały dzień, mężczyźni zabierają ze sobą rodzinę, jednak zazwyczaj idą samotnie lub z jednym albo dwoma przyjaciółmi. Kiedy z wody wycofującej się rzeki uformuje się stawik, okupywać go będzie kilkoro ludzi, ponieważ w takich miejscach znajduje się mnóstwo ryb bez drogi ucieczki. Łowi się głównie za pomocą łuku i strzał, ale używane są także lina i haczyk, jeśli udało się je dostać w drodze wymiany. Mężczyźni odpływają w dal, śmiejąc się głośno i wyzywając innych na wyścigi kanu. Zawsze przynajmniej jeden z nich zostaje pilnować wioski.
Po odejściu mężczyzn kobiety i dzieci idą szukać i zbierać maniok – nazywany także cassavą, bulwą życia – w znanych im w dżungli miejscach. To ciężka praca na wiele godzin, wymagająca dużej dozy wytrzymałości, jednak kobiety (tak jak ich mężowie) kierują się do dżungli żartując i śmiejąc się. Zazwyczaj wracają późnym popołudniem. Jeśli mężczyźni jeszcze nie wrócili, kobiety zbierają drewno na opał w oczekiwaniu na gotowanie ryb, które ich mężowie powinni złapać.
Ta początkowa wizyta u Pirahã skończyła się zaledwie po paru dniach. W grudniu 1977 brazylijski rząd nakazał wszystkim misjonarzom opuścić rezerwaty Indian. Musieliśmy się zbierać. I tak nie miałem zamiaru zostawać za długo, tylko tyle, by poznać, jacy byli Pirahã i ich język. Pierwsze dziesięć dni co nieco mnie o nich nauczyło.
Przymus opuszczenia wioski w takich okolicznościach sprawił, że zacząłem zastanawiać się, czy będę mógł jeszcze do niej wrócić. Letni Instytut Lingwistyczny (SIL), agencja misjonarska, z którą pracowałem w Brazylii, również nie był zadowolony z takiego obrotu spraw i chciał znaleźć drogę obejścia rządowych zakazów wobec misjonarzy. SIL poprosił mnie więc o zapisanie się do lingwistycznego programu dla absolwentów na Uniwersytecie Stanowym Campinas (UNICAMP) w stanie São Paulo, w Brazylii. Była nadzieja, że UNICAMP będzie w stanie zapewnić mi pozwolenie na wizytę u Pirahã na dłuższy okres, mimo ogólnego zakazu dla misjonarzy. I chociaż poszedłem tam głównie w celu zapewnienia sobie zgody na powrót do wioski Pirahã, UNICAMP zaoferował mi najlepsze akademickie i intelektualne otoczenie, z jakimi kiedykolwiek miałem do czynienia.
Moja praca w UNICAMP przyniosła owoce, na które SIL miał nadzieję. Prezydent Narodowej Brazylijskiej Fundacji ds. Indian (FUNAI), generał Ismarth de Araujo Oliveira, zezwolił mi na powrót do Pirahã z moją rodziną, na sześciomiesięczny pobyt w celu zebrania materiału na moją pracę magisterską w UNICAMP-ie. Moja żona Keren, nasza najstarsza córka Shannon, mająca wtedy siedem lat, córka Kris, czterolatka, nasz syn Caleb, mający rok, i ja opuściliśmy São Paulo autokarem do Pôrto Velho w grudniu, na naszą pierwszą rodzinną wizytę u Pirahã. Dotarcie do Pôrto Velho zajęło nam trzy dni. Stacjonowała tam grupa misjonarzy z SIL, którzy mieli nam pomóc dotrzeć do wioski. Spędziliśmy tam tydzień, szykując się nie tylko do pobytu w wiosce, ale też przygotowując się mentalnie na nadchodzącą przygodę.
Nie jest łatwo zachodniej rodzinie przygotować się do życia w amazońskiej dżungli. Planowanie naszej wycieczki zaczęliśmy tygodnie przed wyruszeniem. Zapasy kupowaliśmy w PV, jak misjonarze nazywali Pôrto Velho. Tam Keren i ja musieliśmy przewidzieć i zaopatrzyć się na sześć miesięcy rodzinnej izolacji w dżungli. Wszystko – od mydła do prania po gwiazdkowe i urodzinowe prezenty – musiało być zaplanowane miesiące przed właściwym użyciem. Przez większość czasu wśród Pirahã, od 1977 do 2006, byliśmy niemal całkowicie odpowiedzialni za wszystkie medyczne potrzeby nie tylko naszej rodziny, ale też Pirahã, wydawaliśmy więc setki dolarów na lekarstwa – od aspiryny po antytoksyny jadu węży – przed każdą podróżą. Leki na malarię wszelkiej maści – daraprim, chlorochina, chinina – były na szczycie naszej listy.
Musieliśmy wziąć podręczniki i przybory szkolne, żeby nasze dzieci mogły uczyć się w wiosce. Za każdym razem, gdy wracaliśmy do centrum Instytutu w Pôrto Velho, dzieci przechodziły testy w szkole SIL, akredytowanej przez stan Kalifornii. Książki (włączając w to encyklopedię i słownik) oraz inne materiały szkolne powiększały długą listę rzeczy potrzebnych do prowadzenia gospodarstwa – setki litrów benzyny, nafty i propanu, lodówka napędzana propanem, dziesiątki konserw, mleko w proszku, mąka, ryż, fasolki, papier toaletowy, rzeczy na wymianę z Pirahã i wiele, wiele więcej.
Po zakupach i innych przygotowaniach zdecydowałem się polecieć tydzień przed moją rodziną, razem z misjonarzem SIL Dickiem Needem, by przygotować dom na przyjazd dzieci. Dick i ja pracowaliśmy od szóstej rano do szóstej wieczorem każdego dnia, żywiąc się niemalże tylko orzechami brazylijskimi (mogliśmy próbować dostać ryby od Pirahã, ale ponieważ nie byłem jeszcze zaznajomiony z ich kulturą w wystarczającym stopniu, by stwierdzić, czy nie wzięliby tego za zdzierstwo, postanowiliśmy opierać się na orzechach, które oferowali nam bez oporów). Ponieważ nasze narzędzia ważyły za dużo, by wziąć coś jeszcze do samolotu, brakowało nam jedzenia. Naprawiliśmy dach i podłogę domu Sheldona oraz zbudowaliśmy nową kuchenkę. Spędziliśmy także kilka dni z maczetami w dłoniach, wspomagani przez parę Pirahã, karczując pas startowy w oczekiwaniu na przybycie cessny. Wiedziałem, że dla moich dzieci i ich chęci pozostania tutaj najważniejsze będzie pierwsze wrażenie po zobaczeniu domu. Prosiłem o wiele, o to, by zostawiły przyjaciół i życie w mieście na rzecz paru miesięcy życia w dżungli, z ludźmi, których nie znali, słysząc język, którym nie posługiwało się żadne z nas.
W dniu, w którym miała przybyć moja rodzina, obudziłem się przed świtem. Przy pierwszych promieniach słońca udałem się na lądowisko, szukając dziur w ziemi. Cały czas pojawiały się nowe. Sprawdziłem też ostrożnie, czy nie ma kawałków drewna, chociażby na opał, które Pirahã mogli zostawić na pasie. Byłem podekscytowany. To naprawdę był początek naszej misji wśród Pirahã, a wiedziałem, że bez mojej rodziny nie dałbym rady. Potrzebowałem ich wsparcia. To była