Znaczenie miała naprawa i produkcja pociągów opancerzonych i pancernych. Podjęły się tego zakłady w Brześciu, Krakowie (Zieleniewski), we Lwowie, w Poznaniu (Cegielski), Warszawie (warsztaty kolei warszawsko-wiedeńskiej), Gerlach i Pulst, w Wilnie, Nowym Sączu, Stryju, Sanoku, Chełmie, Jarosławiu. Do opancerzenia wykorzystywano blachy metalowe, kotłowe, bramy metalowe. W wagonach instalowano podwójne ściany z desek wypełnione betonem lub piaskiem, układano ścianki z szyn kolejowych. W sumie wyprodukowano około dziewięćdziesięciu parowozów pancernych i kilkaset wagonów opancerzonych. Pod koniec wojny do dyspozycji wojska pozostawało dwadzieścia sześć pociągów, a w szczytowym okresie czterdzieści dziewięć. Wyjazd pociągu z zakładów był wydarzeniem – towarzyszyły mu tłumy, a pojazd święcili kapłani, nieraz i biskupi, jak choćby biskup krakowski Adam Sapieha, który poświęcił pociąg o nazwie „Śmierć”. Na jego wieżyczce umieszczono napis: „Śmierć komunie”.
W Polsce naprawiano i montowano samoloty z pozostawionych części. Już w grudniu 1918 roku uruchomiono na Polu Mokotowskim w Warszawie Centralne Warsztaty Lotnicze. W 1919 roku w Warszawie i w innych miastach wyremontowano dwieście dziewiętnaście samolotów i sto sześćdziesiąt dziewięć silników. W Królestwie funkcjonowało kilka warsztatów samochodowych, a zakład na Pradze podniesiono do rangi Centralnych Warsztatów Samochodowych. Montowano także samochody ciężarowe i osobowe oraz wyprodukowano dziewięćdziesiąt opancerzonych citroënów oraz szesnaście „polskich fordów”. Podwozia tych ostatnich były produkcji amerykańskiej, a nadwozia pochodziły z niemieckich płyt okopowych pozostawionych w Modlinie. Projektantem spolonizowanych fordów był inżynier Tadeusz Tański. Prototyp został zbudowany latem 1920 roku w ciągu dwóch tygodni w fabryce Gerlach i Pulst. Zrekonstruowany „polski ford” został postawiony przed muzeum Józefa Piłsudskiego w Sulejówku. Z kolei w Centralnych Zakładach Radiotelegraficznych i Centralnych Warsztatach Telegraficznych montowano i naprawiano sprzęt łączności. Zakłady te podlegały MSWojsk.
Żołnierze muszą jeść i spać. Do kwietnia 1919 roku zaopatrzenie wojska w żywność należało do kompetencji Ministerstwa Aprowizacji. Jednak jego możliwości były więcej niż skromne. Ponieważ szybko rosła liczebność armii, przeto konieczne stało się powołanie agendy wojskowej, która byłaby odpowiedzialna za zaopatrzenie. Było to tym bardziej uzasadnione, że pracownicy sektora aprowizacyjnego nie radzili sobie z zaspokojeniem potrzeb żołnierzy i nie zawsze je rozumieli. Niektórzy nawet uważali żołnierzy za darmozjadów, którzy są żywieni kosztem milionów ludzi. Od kwietnia zaopatrzenie w produkty żywnościowe należało do GUZA. Jednocześnie w ramach NDWP istniał Oddział Kwatermistrzowski, a od maja 1919 roku Główne Kwatermistrzostwo. Bardzo trudne, w praktyce niemożliwe, było precyzyjne rozgraniczenie kompetencji obu instytucji; w niektórych obszarach się pokrywały.
Uzupełnienie państwowego systemu zaopatrzenia stanowiły dary społeczne, ale ich skala w zmęczonym i wygłodzonym społeczeństwie nie mogła być duża. Ponadto należy wziąć pod uwagę skalę – nie była to już pomoc dla 20–30 tysięcy legionistów, lecz dla kilkusettysięcznej armii. Niemniej powstały organizacje i stowarzyszenia, które koncentrowały się na pomocy dla wojska. Skutki pracy społeczników wojskowi mogli odczuć szczególnie w czasie Bożego Narodzenia i Wielkiejnocy. O żołnierzach z reguły pamiętały rodziny i choćby w symboliczny sposób pokazywały, że są z nimi solidarne i dzielą się radością.
Wiosną 1919 roku ustalono dzienną rację żywieniową dla żołnierza: 700 g chleba, 300 g mięsa, 500 g ziemniaków, 150 g warzyw, 30 g tłuszczu, 19,5 g cebuli, 50 g marmolady. Oficerowie po opłaceniu strawnego mieli otrzymywać miesięcznie: 15 kg mąki, 9 kg mięsa i wędlin, 2 kg tłuszczów, 7 kg warzyw, 15 kg ziemniaków, 5 kg marmolady, 3 kg cukru. Żony oficerów powinny dostać podobny pod względem wysokości deputat, a dzieci połowę. Określono także normę dla konia: dziennie 2–4 kg owsa, 4–6 kg paszy okopowej, 4–5 kg siana. Pułk piechoty liczący według etatu 3500 żołnierzy i 250 koni rocznie potrzebował: 450 t żyta, 500 t owsa, 395 t ziemniaków, 130 t mięsa, 200 t jarzyn i 28 t słoniny. Realizacją norm zajmowały się pułkowe komisje żywnościowe. Jak można domniemywać, normy te były trudne czy zasadniczo niemożliwe do spełnienia. Określały też czas leżakowania prowiantu w pociągach aprowizacyjnych – nie mógł on przekraczać dziesięciu dni, ale zdarzało się, że terminów nie przestrzegano i pociągi wiozły sfermentowaną żywność i spleśniałe chleby.
Opinie żołnierzy i oficerów na temat funkcjonowania aparatu intendentury zwanego menażem były z reguły krytyczne. Musimy wszak pamiętać o tym, że przekazy źródłowe przyczerniały rzeczywisty obraz. Zła moneta wypiera dobrą monetę, zła wiadomość – dobrą, to znaczy raporty i sprawozdania wojskowe koncentrowały się na tym, czego brakuje i co doskwiera żołnierzom. Niemniej nawet jeśli weźmiemy poprawkę na jednostronność źródła, aprowizacja nieraz zawodziła. Była to cena, jaką wszyscy płacili za walkę o własne państwo i niepodległość. A to, że stale borykano się z rozmaitymi trudnościami, wynikało nie tylko z niewystarczających zasobów państwa, ale też z nie najlepszej organizacji pracy aparatu zaopatrzenia oraz z marnotrawstwa. Francuska Misja Wojskowa, a także generał Jan Romer upatrywali źródeł problemu w panującym chaosie w aparacie gospodarczym oraz w słabym przygotowaniu fachowym personelu. GUZA miał kupować produkty po urzędowych, czyli niskich cenach, a następnie dostarczać je do magazynów etapowych. Lecz na oficjalnym rynku brakowało produktów, które interesowały intendenturę, a dowódcom nie wolno było dokonywać zakupów na własną rękę, aczkolwiek w praktyce byli zmuszeni łamać przepisy. Mimo to żołnierze powszechnie narzekali na monotonne jedzenie, na małą ilość cukru i soli, na rzadko serwowane produkty mięsne, na stale podawaną kiszoną kapustę. W raporcie Sztabu Głównego z 28 lutego 1919 roku czytamy: „żołnierz nigdy nie jest syty, normy intendentury bardzo niskie”. Intendent z 1 DPL pisał w styczniu 1920 roku: „Sytuacja jest bez wyjścia […] zamiast mięsa będę fasował na trzy dni śledzia, na dwa dni wędlinę, na jeden dzień serki. Z jarzyną też jest bardzo marnie, surogatują śliwkami na trzy dni, na trzy dni kapusta kiszona, na resztę dni może dostaniemy kaszę, o ile nadejdzie jęczmień”. Narzekano na nadgniłe i popsute, bo niewłaściwie przechowywane zboże, które nie nadawało się do przerobienia na mąkę. Żalono się na zbyt rzadkie ciepłe posiłki, a jeszcze częściej na spóźnione ich dostawy, co wynikało między innymi z braku kotłów kuchennych i piekarń polowych. Funkcjonowały gospody wojskowe, ale ze względu na skromny żołd żołnierzy tylko nieliczni mogli sobie pozwolić na dodatkowe zakupy. Lecz byli i tacy, którzy chwalili stan kuchni i jakość pożywienia. Z reguły najlepiej były zaopatrzone i odżywione formacje znajdujące się na tyłach, w tym kompanie czołgów i eskadry lotnicze.
Problemy z zaopatrzeniem pogłębiał niedostatek środków transportu, a linie kolejowe były niemiłosiernie wyeksploatowane. Zresztą z powodu dużych odległości od stacji do garnizonu i tak należało skorzystać z podwód żydowskich i chłopskich, aby przewieść produkty na odległość nieraz pięćdziesięciu czy stu kilometrów. Transport ze stacji kolejowej do garnizonu mógł trwać nawet dwa do trzech dni, co powodowało, że produkty zbożowe przewożone w niestosownych warunkach traciły wartość odżywczą. Przeto przypadki przymusowej diety żołnierzy nie należały do rzadkich, to zaś stawało się nieraz powodem protestów. Szczególnie irytowały wojskowych śledzie i ryby morskie. Już w 1917 roku w Legionach Polskich odnotowano bunty żołnierzy przeciwko tym rybom. Temat śledzi, zwłaszcza ich niskiej wartości odżywczej, powrócił. Oczekiwano, że menu żołnierskie poprawi import żywności z Ameryki. Lecz ani amerykańska margaryna, mąka kukurydziana, ani gorzka w smaku fasola nie cieszyły się popularnością. Jedynie mięsne konserwy przypadły żołnierzom do smaku.
Ważnym zadaniem GUZA było zaopatrzenie armii w konie, gdyż były one podstawowym środkiem transportu, a stale ich brakowało. 1 czerwca 1920 roku niedobór koni w wojsku przekroczył 18 tysięcy sztuk, a w połowie sierpnia 50 tysięcy. Import był minimalny. Najwięcej koni, bo ponad cztery tysiące, trafiło do Polski z Francji.