Wiosną i latem 1920 roku żołnierze pokonywali dziesiątki i setki kilometrów pieszo. W takich okolicznościach nawet solidne buty szybko ulegały zniszczeniu. Pierwsze poważne problemy wystąpiły już późną wiosną 1920 roku. „Zauważyłem, że żołnierze mają podarte buty i nogi poodparzane. A było to dopiero w tydzień po opuszczeniu Kijowa, gdzie wszystko dostaliśmy nowiutkie” – pisał Mieczysław Lepecki, oficer 1 DPL. W późniejszych tygodniach było jeszcze gorzej.
Latem 1919 roku dobrymi sznurowanymi trzewikami dysponowali żołnierze Armii Hallera, podobnie jak ci z Armii Wielkopolskiej – poniemieckimi. Jedni i drudzy byli wyposażeni w dwie pary butów, tak jak w armii francuskiej i niemieckiej (tak zwane buty saperskie i trzewiki). Lecz po kilku miesiącach wojny jedne i drugie uległy zniszczeniu. Stosunkowo niewielkie ich dostawy z alianckiego demobilu cieszyły się dobrą opinią, inaczej niż buty amerykańskie. Pułkownik Juliusz Rómmel pisał 18 sierpnia 1920 roku:
Dokonałem przeglądu batalionu […] i baterii ochotniczej. Pożałowania godny widok! Ludzie zupełnie niewciągnięci do marszu, maszerowali z trudnością swymi pokrwawionymi nogami, trzymając w rękach nowiutkie amerykańskie buty. Maruderów po przejściu batalionu moc. Armaty, tabory, licho wie jakie wozy – wszystko przepełnione piechurami, którzy nie mogą dalej iść pieszo.
Podwody, które miały służyć przede wszystkim transportowi amunicji i żywności, służyły żołnierzom, co spowalniało tempo marszu.
Najgorszą opinię żołnierze wystawiali krajowym butom, a było to konsekwencją słabości materiałów, niskiego poziomu technologicznego warsztatów oraz nieuczciwości producentów. „Nogi puchną w trzewikach krajowego wyrobu” – czytamy w jednym z raportów. „Trudno uwierzyć, jak łatwo drą się żołnierskie buty […]. Dłużej nie wytrzymują jak dwa tygodnie marszu” – pisał jeden z żołnierzy, a inny dodawał: „przekonaliśmy się z oburzeniem, że nowe buty, któreśmy wyfasonowali wczoraj, rozpadły się zupełnie po piętnastu kilometrach marszu; żołnierze, którzy je otrzymali, byli prawie bosi. Cholera nas brała, że w tych ciężkich czasach dla ojczyzny są dranie, którzy żerują na polskim skarbie i żołnierzu”. Toteż aby takich sytuacji było jak najmniej, państwo poddało kontroli producentów i dostawców, a latem 1920 roku żydowskich cholewkarzy skierowano do wytwórni obuwia kontrolowanych przez wojsko.
Ważne dla trwałości butów było natłuszczanie. Nie zawsze o tym wiedziano i nie zawsze były ku temu możliwości. Żołnierze żalili się, że niski żołd nie pozwalał im nawet na zakup czernidła do butów, a trzeba było sobie radzić. „Starannie czyścimy buty. Owszem, gdy świnię utłuczemy i smalcu dość, wtedy buty smarujemy. Potrzebne to, bo buty z końskiej skóry gniotą, psiakrew, zwłaszcza gdy po moczarzyskach maszerujemy. Gdy wyschną przy piecu, twarde szelmy, że siekierą je rąbać można” – pisał jeden z podoficerów. No właśnie. Żołnierze suszyli buty przy ogniu, co powodowało pękanie skóry.
Od 1 stycznia do 31 lipca 1920 roku wojsko otrzymało 118 tysięcy par nowych trzewików, ponad 20 tysięcy par gumowych i kauczukowych i 200 tysięcy naprawionych, czyli zdecydowanie za mało, jeśli uwzględnić zapotrzebowanie. Martwiło to dowódców, ale także polityków. Po Bitwie Warszawskiej premier Wincenty Witos tak to komentował: „Co najmniej połowa [żołnierzy] była bez obuwia, idąc bosymi, pokaleczonymi nogami po ostrych żniwnych ścierniskach”. W tej sytuacji władze polskie zdecydowały się na krok ryzykowny, a mianowicie 25 sierpnia 1920 roku mieszkańcy gmin i powiatów zostali obciążeni obowiązkiem dostarczenia armii 300 tysięcy par butów, głównie kawaleryjskich i saperskich. Akcja ta trwała do końca roku, ale przyniosła tylko 124 709 par butów i to z reguły zużytych, takich, które nie nadawały się dla wojska. Niewiele lepiej sprawy się miały z onucami. Do historii przeszła decyzja jednego z dowódców, który na onuce pociął zdobyczny sztandar bolszewicki.
W latach 1918–1921 Wojsko Polskie pokwitowało odbiór 3,2 miliona par obuwia, butów, trzewików, z czego:
– buty z magazynów zaborczych – 227,7 tysiąca par;
– buty produkcji krajowej – 1398 tysięcy par;
– zakupy zagraniczne – 961 tysięcy par;
– buty naprawione – 393 tysiące;
– buty z Armii Hallera – 140 tysięcy.
Lista skarg i zażaleń na tym się nie kończy. Powszechnie żołnierze skarżyli się na złe warunki panujące w koszarach. Początkowo wojsko dysponowało obiektami pozostawionymi w spadku przez zaborców i okupantów, jeśli nie zostały obrabowane. Lecz na potrzeby rozbudowanej armii było to za mało. Dlatego powołano Zarząd (Biuro) Budownictwa Wojskowego, który prowadził remonty koszar i dokonywał ich rozbudowy, a nawet wznosił nowe. Na koszary przeznaczano między innymi niewykorzystywane zabudowania fabryczne, obiekty szkolne, budynki sądowe, stajnie, składy. Poprawa wolno postępowała. W styczniu 1920 roku stan koszar jednego z pułków piechoty miał wyglądać następująco: „Wiązania dachowe grożą załamaniem, okna nie domykają się (zima!), podłogi pełne dziur, przez które nocami włażą szczury biegające po żołnierzach, brak szyb w klatce schodowej”. Podobnie było w wielu innych koszarach. „Izby bez ogrzewania, bo oczywiście opału brakowało. Rozbite szyby gwarantowały bezpośrednio dostęp zimnego powietrza. Brudne i zawszone sienniki, lub brak sienników, koców, płaszczy, naczyń do jedzenia, manierek, łyżek itp.”. Gdy brakowało sienników i słomy, żołnierze spali bezpośrednio na deskach. Kłopoty gwarantował opłakany stan sanitariatów.
Cechą polskiej armii była niejednolitość broni. Podstawą uzbrojenia były karabiny wszystkich możliwych wytwórni europejskich i kilku pozaeuropejskich. Najlepiej jak zwykle prezentowali się hallerczycy dysponujący karabinami francuskimi oraz Wielkopolanie z niemieckimi. Polscy żołnierze przybyli z Rosji używali karabinów rosyjskich i japońskich. Największą różnorodnością charakteryzowały się wojska „krajowe”. Przed dowództwem stanęło zadanie ujednolicenia wyposażenia w karabiny, a tym samym w amunicję, której zresztą często brakowało, stąd apele o jej oszczędzanie, o zbieranie łusek. Służby zaopatrzeniowe nie ustrzegły się od pomyłek, dostarczając między innymi niemiecką amunicję do francuskich karabinów.
O sukcesie lub klęsce w niemałej mierze decydowały karabiny maszynowe zwane kulomiotami. Najczęściej transportowano je na wózkach zaprzęgniętych w parę koni. Poważne wzmocnienie w zakresie siły ognia maszynowego nastąpiło wiosną 1919 roku wraz z przybyciem Armii Hallera, która wzbogaciła siły polskie o ponad 1100 sztuk.
Karabiny, w tym maszynowe, uzupełniała biała broń, szable i pałasze, ale były nawet oddziały uzbrojone w… kosy, jak choćby niektóre lokalne formacje Straży Ludowej w zaborze pruskim. „Wszyscy posiadający kosy, a kochający Ojczyznę i Wolność, niech się zgłoszą do wyżej wymienionych komend […]. Wszelkie kosy znajdujące się na składach obkłada się aresztem” – czytamy w wezwaniu jednej z tamtejszych komend. Kosynierzy pojawili się także na zapleczu obrony Warszawy latem 1920 roku, jako symbol determinacji polskich