– Nie psujmy tego popołudnia. Przecież było miło. Ekskluzywny hotel, szampan, świetny seks. Dobrze nam razem, po co to psuć? – Zakładając koszulę, usiłował jednocześnie udobruchać kochankę.
– Myślałam, że zostaniesz na noc. Sama mam tu spać?
– A czemu nie? Wyśpisz się, odpoczniesz. – Konrad pochylił się nad leżącą na łóżku dziewczyną i pocałował ją w usta. – Uwielbiam cię, przecież wiesz. Nie psujmy tego – poprosił.
Nie odpowiedziała. Uniosła się na łokciu i sięgnęła po jedną z czekoladek, które dla niej kupił.
– Zadzwonię – obiecał, zakładając spodnie.
W windzie zdał sobie sprawę, że ma wilgotne włosy i ślad jej ciemnopomarańczowej szminki na kołnierzyku nowej koszuli. „Kurwa – znów zaklął w duchu. – Powinienem to zakończyć. Teraz, zaraz, natychmiast. Barbara jest przecież ciężko chora, a Karolina…”. Na myśl o córce skurczył mu się żołądek. Co, jeśli kiedyś się dowie? Jak zniesie wieść, że miesiącami sypiał z jej najlepszą przyjaciółką? Znienawidzi go? A może będzie to miała gdzieś? Młodzi tyle teraz mówią o tolerancji, wolności, przypadkowym seksie. „Może nawet ją to rozbawi” – pocieszył się, chociaż w głębi serca przecież wiedział, że córka nigdy by mu tego nie wybaczyła.
Justyna… Jego pracownia cukiernicza robiła imponujący piętrowy tort na jej osiemnastkę. Poderwał ją, kiedy przyszła go odebrać. Piękna, młoda i szczupła, nieskalana upływem czasu, marnymi życiowymi wyborami i przeżerającym jej wnętrzności rakiem. Łatwo mu poszło wyciągnięcie od niej numeru telefonu, sam się nawet zdziwił, że tak szybko udało mu się zaprosić ją na randkę. A później było kilka miesięcy fantastycznego zmysłowego seksu, ukradkowe spotkania w hotelach na mieście i jego rosnąca obsesja na punkcie jej jędrnego, nieskazitelnego ciała, przy którym widoczne rozstępy, wyraźnie obwisłe piersi i siwiejące skronie Barbary wydawały mu się niemal groteskowe. I oto był. Czterdziestoośmioletni smarkacz, który stracił głowę dla świeżo upieczonej osiemnastki. Kłamliwy, egoistyczny stary satyr, który wpadał z wizytą na cuchnącą odorem przemijania onkologię prosto z ramion pachnącej wiosną życia kochanki. Skurwysyn. Tak, ostatnio często tak o sobie myślał, jednak to, co dała mu Justyna, wygrywało z każdym moralnym dylematem. Jej nagie piersi, ponętna, starannie przycięta kępka jasnych włosów na wzgórku łonowym, zapach jej ciała, miękkość włosów i warg. Zabiłby, gdyby musiał, dla kolejnej nocy z nią. Umarłby, gdyby musiał, dla ostatniego pocałunku. Nie, to nie była miłość. Ogarnęła go chuć.
Idąc do samochodu, przez chwilę pomyślał o więdnącej w oczach, tracącej włosy żonie, ale szybko wrócił myślami do Justyny. Dwa dni wcześniej spotkali się w Gdyni, na obrzeżach trójmiejskiego parku krajobrazowego, gdzie zerżnął ją w kupionej niedawno i pachnącej świeżą skórą terenówce, a później pstryknął fotkę jej piersi i dał dziewczynie siedem stówek, których zabrakło jej do czynszu. Czasem, kiedy przypominał sobie, z jaką łatwością ona bierze od niego kasę, jak żarłocznie po nią sięga, myślał, że może się mylił. Może nie była tak niewinna, jaką chciałby ją widzieć? Ale wtedy dzwoniła albo posyłała mu jedną z tych cudownie zmysłowych, przesyconych erotyzmem roznegliżowanych fotek, a on myślał tylko o tym, że niedługo znowu się spotkają. Była jego. Jego kobieta. Nie, nie zostawi jej, niby czemu miałby to zrobić? Dopóki go chciała, dopóki znajdowała dla niego czas, będzie się łudził, że jest dla niej ważny. „Omotała cię” – powiedziałaby pewnie jego starsza siostra, gdyby znała prawdę. Ale przecież nikt nie wiedział. Byli dyskretni, dbali o to, żeby ich sekret nie ujrzał światła dziennego. Jemu zależało na tym szczególnie, może ze względu na chorobę żony, której wieści o jego romansie z całą pewnością nie pomogłyby w rekonwalescencji. „A jej? Czemu ona nie chciała, żeby ktokolwiek o nas wiedział?” – zastanawiał się, wsiadając do terenówki.
Wchodząc do domu, zdał sobie sprawę, że pachnie jej perfumami, dosłownie nimi przesiąkł. Wtedy zrozumiał. Barbara wiedziała, musiała wiedzieć. Ale nawet ta myśl nie pomogła mu podjąć decyzji o zerwaniu z kochanką. Nie potrafił, nie dałby rady. Chuć przejęła kontrolę nad jego duszą, pożarła go w całości, pochłonęła. Pokój 117, Hotel 69. Ich raj na ziemi z widokiem na późniejsze piekło. A może piekła nie ma?
8.
Sopot, maj 2019
Marcel Lewandowski siedział przed starym komputerem, który udało mu się okazyjnie kupić od kumpla, i przeglądał artykuł o gdańskiej Górze Gradowej. W liceum razem ze swoją pierwszą dziewczyną wybierali się tam czasem na wagary, ale nie miał pojęcia, że przed drugą wojną funkcjonowała tam miejska kostnica. Czytał właśnie o tym, jak transportowano ciała bezpośrednio do Galerii Strzeleckiej, kiedy usłyszał charakterystyczny dźwięk uderzania młotkiem w kaloryfer.
– Marcel? Marcel! – Głos matki dochodził z półpiętra, tym razem nie poprzestała na sygnałach dźwiękowych, którymi miała zwyczaj go wzywać, ale musiała wdrapać się na schody.
– Idę! – odkrzyknął, wstając zza biurka. – Co się dzieje? Źle się czujesz? – zapytał, kiedy podszedł do stojącej na półpiętrze matki.
– Coś chyba porobiłam z pilotem, zmieniłam kanał i nie umiem wrócić na TVN.
– Zaraz to ustawię. – Marcel ruszył za matką do salonu i przełączył plazmę na jej ulubioną stację.
– No, widzisz, ty tak od razu, a ja nie umiałam – rzuciła starsza kobieta płaczliwym tonem.
– Każdy ma swoje talenty. – Lewandowski pogłaskał matkę po drobnych, lekko przygarbionych plecach i wręczył jej pilot. – Tylko niczego nie zmieniaj, nawet kiedy będą reklamy – pouczył ją z nadzieją, że dzięki temu będzie miał chociaż z godzinkę spokoju.
Zanim wrócił na pięterko, wyjął z lodówki pepsi i nałożył sobie na talerz solidną porcję sałatki. Później pobieżnie doczytał artykuł, wyłączył komputer, dopił napój, rozebrał się do naga i sięgnął po telefon. Weronika odebrała już po drugim dzwonku i przeszło mu przez myśl, że podobnie jak on przez cały dzień czekała na ich cowieczorną rozmowę.
– Cześć, króliczku – powitał ją, kiedy odebrała.
– Cześć, żołnierzu – wymruczała do słuchawki.
Lubił jej głos. Brzmiał aksamitnie, zmysłowo i kusząco, a to była w jego uszach bardzo obiecująca mieszanka.
– Jak ci mija wieczór? – zapytał.
– Myślę o tobie.
– Naga i rozpalona?
– Naga i napalona – powiedziała i oboje się roześmiali.
– Co dziś masz na sobie? – Marcel wygodniej umościł się w fotelu i zerknął w stronę drzwi, jakby się bał, że w progu pojawi się matka.
Wcześniej co prawda przystawił do nich krzesło, podpierając gałkę jego oparciem, ale i tak nasłuchiwał, czy staruszka nie wdrapuje się po stromych schodach.
– Koronkowe majteczki i skarpetki w lizaki.
– W lizaki? – Zaśmiał się.
– W takie świąteczne. Wiesz, w te czerwono-białe laski z zakrzywionymi końcówkami.
– Laskę to mogłabyś mi zrobić – szepnął do telefonu, a ona perliście się roześmiała. – Mówię serio, musimy się w końcu spotkać. To już ponad osiem miesięcy, a ty…
– Nie jestem gotowa, mówiłam ci – weszła mu w słowo, a jej głos nagle spoważniał i mocno się ochłodził.