Otwieram na powrót oczy. Gapię się na słonie. Znajdują się w czymś w rodzaju zakurzonej rotundy, niektóre z nich stoją w grupach, jak smutni palacze, których pauza za chwilę się skończy i będą musieli zaraz wracać do swojej nielubianej pracy. Po mojej lewej stronie, tuż przy murze, stoi samotny słoń, zwrócony do mnie bokiem. Porusza głową w tę i we w tę, potrząsa nią, to w prawo, to w lewo, raz po raz, jak zaniedbane, zdziczałe dziecko z objawami choroby sierocej. Było to jak niekończąca się, nieustanna negacja stanu, w jakim się znajdował. Jestem na afrykańskiej sawannie, nie tutaj, na maleńkim, zakurzonym wybiegu, nie, nie, nie. Odrywam wzrok od tego przerażającego widoku, szukam Leo, widzę, że posunął się w kolejce, ale ma jeszcze daleko do końca. Łapię jego spojrzenie, uśmiecha się do mnie, te dołeczki i luka w uzębieniu, gdybym miała bryłę lodu zamiast serca, jak postacie z ulubionej baśni Leo, stopiłaby się teraz, w jednej chwili. Kieruję uwagę ponownie w stronę zwierząt. Życie w zamknięciu to coś najstraszniejszego, myślę i wyobrażam sobie, że wracam tu nocą. Że otwieram bramy, zwierzęta opuszczają klatki, wielką chmarą wylewają się z zoo i zapełniają całe miasto. Że w porannym szczycie pawiany wskakują na stojące w korku samochody, szerząc chaos. Że lamparty wdrapują się bezszelestnie na drzewa w miejskim parku i spod przymrużonych powiek śledzą nieświadomych niczego spacerowiczów i biegaczy. Że rodzina słoni, krocząc bok przy boku, przemierza ulicę eleganckich butików, odbijając się w wypucowanych na wysoki połysk witrynach, że żyrafy zaglądają swoimi wielkimi oczyma, okolonymi długimi rzęsami, w okna wieżowców, sprawiając, że biznesmeni wylewają ze strachu kawę na swoje białe koszule.
– Mamo, twoja komórka dzwoni – mówi Leo, stojąc obok mnie. Aż drgnęłam, nie zauważyłam, kiedy usiadł obok mnie z wielkim lodem w dłoni. Liże go w krótkich odstępach, z wielkim zaangażowaniem, zdeterminowany, by wygrać wyścig ze słońcem bezlitośnie roztapiającym lód.
Po omacku szukam w torebce komórki, w końcu ją znajduję. Spodziewam się, że zobaczę numer Miriam, ewentualnie któregoś z wczorajszych gości, może Claudii, która zostawiła u mnie swój jedwabny szal, może Mirka, który z typową dla siebie uprzejmością chce jeszcze raz podziękować za wczorajszy wieczór. Ale to nieznany numer.
Od razu czuję niepokój, przez chwilę igram z myślą, żeby odczekać, aż włączy się sekretarka. Ale potem myślę sobie, że przecież Leo jest przy mnie i ma się dobrze, nawet bardzo dobrze, z tym swoim wielkim lodem ściekającym mu po palcach. I jak długo Leo siedzi przy mnie i walczy z lodem, nie mogło się wydarzyć nic naprawdę złego. Odbieram.
– Tak, słucham.
– Nazywam się Wilhelm Hansen – słyszę głęboki, oficjalnie brzmiący głos. – Czy rozmawiam z Sarah Petersen?
Marszczę brwi.
– Przy aparacie – odpowiadam głucho.
– Pani Petersen, jestem pracownikiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Tak się cieszę, że się do pani dodzwoniłem. Próbowaliśmy wcześniej na numer domowy, wreszcie udało mi się zdobyć pani numer komórkowy. Mamy dla pani ważną informację i bardzo nam zależy, żeby nie dowiedziała się pani o tym z prasy.
Nagle zaschło mi w gardle.
– Żebym o czym nie dowiedziała się z prasy? – pytam.
Wiem, co powie. Może być tylko jeden powód, dla którego dzwoni do mnie pracownik Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Siedem lat czekałam na ten telefon. Wiem to, a jednocześnie nie mogę w to uwierzyć. Chyba śnię. To musi być sen, zaraz się okaże, że znowu jestem w korytarzu, stoję drżąca i przerażona przed zamkniętymi drzwiami, zza których dobiega głuchy łomot.
– Pani Petersen, czy pani siedzi? – pyta głos.
– Siedzę – odpowiadam.
Odzyskałam panowanie nad sobą. Siedem lat przygotowywałam się do tej rozmowy. Jestem gotowa. Wilhelm Hansen z Ministerstwa Spraw Zagranicznych nie może mi powiedzieć nic, na co nie byłabym przygotowana. Nie potrafię wyobrazić sobie żadnego scenariusza gorszego od tych, które odmalowywałam w bezsenne noce. Powie mi to i będę mogła wreszcie zacząć wszystko od nowa. Nowy początek. Tak się chyba na to mówi.
Przełykam ślinę.
– Słucham, co chce mi pan powiedzieć? – mówię.
Po bardzo krótkiej pauzie Hansen zaczyna mówić. Słucham, nie wypowiadając ani słowa. Potem kończymy rozmowę, włączam blokadę klawiatury, wkładam telefon do torebki, zasuwam zamek, stawiam torebkę na powrót na ławce obok siebie i zaczynam gwałtownie wymiotować.
9
Wszystko mnie razi. Świat wygląda inaczej niż przedtem. Ktoś nałożył na mnie filtr, który zmienia barwy. Niebo jest bardziej niebieskie niż kiedyś, kobaltowe. Liście na drzewach są jaskrawozielone, światło słońca jest tak silne, że bolą mnie oczy – mimo okularów słonecznych.
Pamiętam, że Philipp potrafił coś takiego: pomalować mój tak czasami bezbarwny świat, zabarwić deszczowy dzień czy pochmurny nastrój wszystkimi kolorami tęczy, radością życia, humorem, entuzjazmem. Kolorował moje życie, jak dziecko grubymi woskowymi kredkami koloruje swoją książeczkę.
Siedzę w ogrodzie pod moją ulubioną jabłonią. Choć musi zapewne panować upał, marznę. Cieszę się, że nikogo tu nie ma. Muszę być sama. Jakiś czas sama, muszę dać mojemu mózgowi szansę na zrozumienie. Siedzę pod jabłonią jak Budda pod drzewem bodhi, jakbym czekała na oświecenie. W moim mózgu jak mantra kołacze się jedno zdanie.
Philipp żyje.
On żyje.
Łaciaty kot skrada się wzdłuż ogrodzenia, zatrzymuje się na chwilę, rzuca w moją stronę krótkie spojrzenie, w końcu postanawia mnie zignorować i znika na posesji sąsiadów.
Zastanawiam się, gdzie jest jego bliźniak. Te łaciate koty chodziły zawsze w parze, dwa rozbrykane łobuzy z jednego miotu – do dzisiaj nie wiem, do którego z sąsiadów należą. Philipp je lubił.
Po prostu siedzę i próbuję poradzić sobie z tym wszystkim. I nagle narasta w piersi to uczucie, które nie mieści się w moim ciele, w wąskiej klatce piersiowej, rozsadza mnie, nie jestem w stanie tego wytrzymać, nie mogę już usiedzieć, więc wstaję, wracam do domu, podchodzę do telefonu. Nie mogę zachować tego dłużej tylko dla siebie, muszę się z kimś tym podzielić albo eksploduję.
Ale ledwie biorę do ręki telefon, nie wiem, co dalej.
Do kogo chcę zadzwonić?
W pierwszym odruchu chcę wybrać numer Miriam. Miriam jest moją jedyną prawdziwą przyjaciółką, to do niej idę, kiedy muszę pogadać. Ale Miriam nie zna Philippa, nigdy go nie spotkała, trafiłyśmy na siebie dopiero po jego zniknięciu. Nie wydaje mi się dobrym pomysłem uświadamiać w pierwszej kolejności właśnie ją.
Rodzina, myślę sobie. Przede wszystkim powinna się o tym dowiedzieć jego rodzina. Ale jego rodzina to w zasadzie już tylko Leo i ja. Jego ojciec, po którym odziedziczył swój wielki koncern, od wielu lat nie żyje, matka Philippa, cierpiąca na alzheimera, od dawna mieszka w luksusowym domu opieki, a mój mąż nie ma rodzeństwa. W tym względzie jesteśmy do siebie podobni. Ja też nie miałam rodziny – zanim spotkałam Philippa i zanim na świat przyszedł Leo.
Mój palec ciągle błądzi po klawiaturze telefonu. Waham się. Nagle czuję silną potrzebę, żeby zadzwonić do Johanna. Johanna Kerbera, starego przyjaciela rodziny Petersenów, którego Philipp darzył wielkim