Prawda. Melanie Raabe. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Melanie Raabe
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Триллеры
Год издания: 0
isbn: 9788381431958
Скачать книгу
jak szuka mojego serca, żeby sprawdzić, czy nie zamarzło, i myślę o tych wszystkich drzwiach, o tych wszystkich kryjących się za nimi niebezpieczeństwach, przed którymi nie jestem w stanie ochronić samej siebie, a tym bardziej jego. Myślę, że świat to niebezpieczne, bardzo niebezpieczne miejsce, w którym samotna nie mam szans na przetrwanie.

      Dudnienie zza drzwi dawno mi się już nie śniło i zadaję sobie pytanie, co mogło sprawić, że ten koszmar teraz nagle powrócił. Zwłaszcza że wydaje mi się, iż wiem, co jest za tymi drzwiami. Przewracam się na łóżku, jakby gwałtowny ruch mógł przepłoszyć nocne myśli niczym stado kruków.

      Zapalam światło. Potem mówię sobie, że potrzebuję snu, i gaszę je na powrót. Zamykam oczy.

      Numer jeden, myślę sobie: jestem oszustką.

      Numer dwa: zabiłam człowieka.

      Numer trzy: mam tatuaż w mało widocznym miejscu.

      Jedno z trzech jest kłamstwem.

      Wsłuchuję się w swoje wnętrze, na próżno próbuję odnaleźć to cudowne uczucie z dzisiejszego poranka. Wypłoszył je stary zły sen i nagle czuję w sobie poruszenie czegoś zgoła odmiennego, powolne, ale nie powstrzymane, niczym małe zwierzątko o ostrych zębach, które zbudzone z długiego zimowego snu opuszcza swoje gniazdo: przeczucie czegoś złego.

      Lato 2008

      Moment bezpośrednio przed, pomyślał, chwila, gdy już wiadomo, co się zdarzy, a kiedy jednak nic się jeszcze nie wydarza. Ten moment jest wszystkim.

      To wyglądało jak jeden z tych płynnych ruchów, taką swobodę, pozornie pozbawioną wysiłku, baletnice osiągają dopiero po latach ćwiczeń – a jednocześnie było to całkowicie spontaniczne. Jakby w tajemnej zmowie, do której nie potrzeba żadnych słów, zaczęli przechylać głowy, on swoją jasnowłosą w jedną, ona swoją pokrytą ciemnymi lokami w drugą. A potem ich usta się spotkały.

      To był ich pierwszy pocałunek, widział to od razu. Podniecenie wibrujące między tymi dwojgiem można było wręcz wyczuć w powietrzu.

      Zdziwi go miękkość jej warg, pomyślał Philipp, obserwując kątem oka siedzącą naprzeciwko parkę. Za każdym razem, gdy całuje się kobietę po raz pierwszy, pojawia się to zdziwienie, jak miękkie są jej wargi. Nieważne, jak wiele kobiet się już całowało, to zdumiewa za każdym razem.

      Dla tych dwojga na świecie nie było nikogo innego, nie istniała poczekalnia pełna ludzi kierujących w ich stronę ciekawe spojrzenia, nie istniał terminal, nie istniało lotnisko, nie istniał Hamburg, kraj, cały świat – tylko oni dwoje, wilgotne ciepło, oddech, wargi. Spełnienie, nieważkość.

      Naturalnie to wszystko to jedynie biochemiczne procesy, w zasadzie sprawdzali tylko instynktownie poprzez wymianę śliny, na ile kompatybilne są ich geny, całowanie się nie jest niczym więcej, wszystko inne to ezoteryka i puste słowa, pomyślał Philipp i wreszcie odwrócił od nich wzrok. Momentalnie otaczający go lotniskowy gwar wzmógł się, jakby ktoś gwałtownie podkręcił głośność. Stłumione rozmowy, komunikaty z głośników, postukiwanie obcasów, dzwonki telefonów i śmiech znowu trafiały nieprzefiltrowane wprost do jego uszu. Philipp podniósł się ze swojego siedzenia w poczekalni przy lotniskowej bramce i przespacerował parę kroków.

      Dzisiaj jest mój jedenaście tysięcy osiemset siedemdziesiąty piąty dzień na Ziemi, pomyślał. Budzić się jedenaście tysięcy osiemset siedemdziesiąt pięć razy. Otwierać oczy, zawsze z tym samym pytaniem w tyle głowy: jaki będzie ten dzisiejszy dzień? Potem przeżywać go od początku do końca i znowu kłaść się spać. Po raz jedenaście tysięcy osiemset siedemdziesiąty piąty leżeć i śnić.

      Od kiedy jeden z jego przyjaciół z czasów młodości postanowił uczcić zamiast urodzin swój jedenaście tysięcy sto jedenasty dzień na Ziemi, Philipp podliczał od czasu do czasu swoje dni.

      Patrzył na startujące i lądujące samoloty i zastanawiał się, na jakim jest etapie. Od zawsze przywiązywał wielką wagę do sporządzania bilansów.

      Miał względnie szczęśliwe dzieciństwo, myślał. Nastoletniość przeżyłem bez większych katastrof. Byłem siedem razy zakochany, zanim poznałem moją żonę. Studiowałem ekonomikę przedsiębiorstw. Pochowałem ojca. Ożeniłem się, spłodziłem syna. Kieruję dużym przedsiębiorstwem, robię to dobrze.

      Spełnione życie.

      Ale to przecież nie wszystko, myślał. Zrobiłem coś jeszcze.

      Philipp przeczesał włosy dłonią, zatęsknił nagle za papierosem, chociaż od lat już nie palił.

      Kupił paczkę i przyłączył się do tłumku niemych postaci w pomieszczeniu dla palaczy.

      Nie mógł przestać myśleć o pożegnaniu z Sarah.

      Znowu jej nie powiedział. Pił kawę i przyglądał się dziecku, które chwiejnymi kroczkami wędrowało z pomocą Sarah po kuchni, na swoich tłuściutkich nóżkach, na których widok starsze panie piszczały z zachwytu. Obserwował, jak prawie się przewróciło, potknąwszy się o krawędź kremowego dywanu, złapało na powrót równowagę i parło dalej. Przyszło mu na moment do głowy, jaki to cud mieć żonę i zdrowe dziecko i że powinien czuć wdzięczność, ale jak większość jaśniejszych emocji, ta też jakoś nie chciała zagościć na dłużej.

      To kara, pomyślał. Wiedziałem, że w jakiś sposób zostanę ukarany za to, co zrobiłem, i to jest ta kara.

      Sarah się odwróciła, jakby poczuła na plecach jego spojrzenie, uśmiechnęła się z trudem.

      Zapytaj mnie, pomyślał. Zapytaj, czy wszystko u mnie okej. Co u mnie słychać, zapytaj o cokolwiek. Zadaj mi któreś z tych głupich pytań, które mnie kiedyś zawsze tak denerwowały.

      Ale Sarah milczała. Znowu. Zajęła się dzieckiem i nie patrzyła już na niego. Na jej długich rozpuszczonych włosach widać było jeszcze ślad po gumce, którą związane były na noc. Tak chętnie by ich dotknął, jej włosów. Na stole stały kolorowe kwiaty, jaskry, o ile się nie mylił, jedyny barwny akcent w tym monochromatycznym wnętrzu. Cały dom był tak straszliwie kremowy, wcześniej nie rzucało mu się to w oczy. Jakby coś się pojawiło i wyssało kolor ze wszystkich przedmiotów. Długo nic nie zmieniali w tym domu, urządzonym przez jego matkę według jej własnego gustu, z respektu dla Constanze, która po przeprowadzce do mniejszego, dostosowanego do potrzeb osób starszych mieszkania wpraszała się regularnie na herbatę i narzekała na każdą najmniejszą zmianę w „jej” domu. Później po prostu dali za wygraną, urządzili się jakoś pośród tego hanzeatyckiego chłodu, pośród tej wytworności w kremowym kolorze, która pasowała do Constanze, ale nie do niego – a do jego stąpającej twardo po ziemi żony, która kochała intensywne barwy, już w ogóle. Beżowe tapicerowane meble, dużo starego drewna, na ścianach oprawione w ramy sztychy z motywami marynistycznymi.

      Kwiaty, które Sarah tydzień w tydzień przynosiła z rynku, były jedynym elementem nadającym tym wnętrzom odrobinę koloru.

      Dziwił się, że ona ciągle ma jeszcze czas na takie drobiazgi. Na tę piękną, bezsensowną aktywność. Kupowanie kwiatów. Przycinanie ich, układanie w wazonie. Ale prawdopodobnie to właśnie te drobne, na pozór pozbawione sensu czynności sprawiały, że Sarah zachowywała równowagę.

      Z zewnątrz wszystko wyglądało jak zawsze, rzeczy utraciły jednak swoją oczywistość, po tej… po tej sprawie. Nie wiedział, co robić. Nie wiedział, jak pogłaskać żonę po włosach, jak pocałować ją na pożegnanie, nie wiedział, jak ma się bawić ze swoim rocznym dzieckiem, czasami nie wiedział nawet, jak wziąć i wypuścić oddech. Zadawał sobie pytanie, kiedy to się zaczęło, że rzeczy zaczęły tak zupełnie wymykać się spod kontroli. Czy naprawdę