Powtarzam w myślach zdania, które sobie wcześniej obmyśliłam. Nagle jednak, tu i teraz, zaczynają brzmieć fałszywie, sztucznie, niczym frazy jakiegoś monologu. Ale co innego miałabym powiedzieć? Myślę o mojej porannej rozmowie z Leo i postanawiam, że pójdę za własną intuicją i będę mówić po prostu to, co czuję.
„Dobrze, że wróciłeś” – powtarzam.
Tak. To brzmi właściwie.
„Dobrze, że wróciłeś”.
Powtarzam bezgłośnie to zdanie niczym mantrę, która ma przynosić szczęście.
– Wszystko w porządku? – pyta Hansen, a ja kiwam głową.
Nie wiem, dlaczego w ostatnich dniach wszyscy mnie ciągle o to pytają. Miriam, Martin, pani Theis, nawet Leo. Mój mąż żyje! Oczywiście, że wszystko w porządku!
Stoimy tak w milczeniu, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Tam – mówi Hansen, który stoi tuż obok, i wskazuje na niebo.
Podążam za jego wzrokiem i widzę samolot podchodzący do lądowania.
Biorę mojego syna za rękę, wspólnie wpatrujemy się w nadlatującą maszynę.
„Dobrze, że wróciłeś” – myślę, gdy samolot zaczyna lądować.
Dotyka kołami ziemi, mija nas w pędzie, już prawie się zatrzymuje. Później zaczyna się ponownie toczyć w naszą stronę, powoli, nieznośnie powoli. Podjeżdża we właściwe miejsce i nieruchomieje. Próbuję wypatrzyć coś przez małe okienka, co jest oczywiście idiotyczne. Ale wiem, że gdzieś tam w środku jest Philipp, i to jest wszystko, co muszę wiedzieć.
„Dobrze, że wróciłeś” – myślę. – „Dobrze, że wróciłeś”.
Stoimy tak nieskończenie długo, przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie, ale nawet Leo nie marudzi i nie kwęka, tylko przygląda się w napięciu.
A potem drzwi samolotu się otwierają. Nieskończenie powoli. Moje serce niemal przestaje bić, uświadamiam sobie, że zaciskam zęby tak mocno, aż trzeszczą mi szczęki. Próbuję je rozewrzeć, bez skutku. Są. Widać ludzi. Philipp, gdzie jest Philipp? Zaczesuję za ucho nieistniejący kosmyk włosów. Potem jakiś ruch w drzwiach samolotu. Zamieram w absolutnym bezruchu, podczas gdy wokół mnie rozpętuje się istne pandemonium. Burza fleszy, krzyki, przepychanki, obiektywy skierowane są także w moją stronę, krzyki fotografów adresowane są także do mnie. Zupełnie nie zwracam na to uwagi, trzymam za rękę swojego synka, moje spojrzenie biegnie ku drzwiom samolotu, nie przegapię momentu, gdy Philipp przekroczy te drzwi i wróci do mojego życia. Wzrok utkwiony mam w drzwiach i gdy przez dłuższą chwilę nic się nie dzieje i już sobie myślę, że to wszystko to tylko jakaś straszna pomyłka, że coś poszło nie tak, że Philippa wcale w tym samolocie nie ma, że w tym samolocie w ogóle nikogo nie ma, ani pilotów, ani załogi, ani pasażerów, lot widmo – wtedy coś się zaczyna dziać. Nieliczna grupa ludzi, wychodzą jeden za drugim i schodzą na płytę lotniska. Czuję, jak mój puls przyśpiesza coraz bardziej. Idą tu. Najpierw wysoka blondynka w czarnym kostiumie, za nią ciemnowłosy mężczyzna w dżinsach i marynarce, potem mężczyzna koło sześćdziesiątki w szarym garniturze, dalej kobieta w nieokreślonym wieku o białych jak śnieg włosach, potem stewardesa, kolejna, i jeszcze jedna, następnie mężczyzna i kobieta, oboje w mundurach pilotów. Gdzie jest Philipp? Staram się spokojnie oddychać, gdy cała grupka staje na płycie lotniska, mówię sobie, że czekałam siedem lat, więc zniosę teraz jeszcze tych kilka sekund. Nie słyszę, jak krzyk fotografów i dziennikarzy wzmaga się. U mnie, w oku cyklonu, panuje spokój. Ignoruję ludzi wokół, ignoruję to towarzystwo idące w naszą stronę, mój wzrok skierowany jest na drzwi samolotu.
I nagle to. Widok tak banalny, tak codzienny, że w pierwszej chwili nie pojmuję, co może oznaczać. Drzwi kabiny się zamykają. Schody odjeżdżają.
Marszczę brwi. Ktoś zamknął drzwi, to nie ma sensu, to nie ma sensu, to samolot, który miał przywieźć Philippa, ale Philipp przecież jeszcze nie wysiadł, a ktoś już zamknął drzwi, ktoś odholował schody i jak teraz Philipp ma się wydostać z tego cholernego samolotu? Gapię się na te zamknięte drzwi. Nie ma Philippa. Nie ma Philippa. Nie ma Philippa.
Ktoś łapie mnie za łokieć, ledwie czuję ten dotyk, mimo to wzdrygam się. Grupka z samolotu już tu jest, niechętnie odrywam wzrok od drzwi samolotu i kieruję go na ludzi przede mną.
Gdzie jest Philipp?
Dlaczego nie było go na pokładzie?
Co z nim?
Czy coś mu się stało?
Przecież jemu już nic nie ma prawa się przytrafić, to przecież niemożliwe, nie po tym wszystkim, co się wydarzyło, nie po tym wszystkim, co przeszedł.
Ciemnowłosy mężczyzna i wysoka blondynka są już prawie przy nas. Ktoś coś do mnie mówi, nie rozumiem, dopiero teraz dostrzegam, jaki chaos panuje wokół nas. „I oto jest” – powtarza ktoś stojący obok mnie.
Nie rozumiem, co ten ktoś ma na myśli, podążam za jego wzrokiem, bezradna, zagubiona. Krzyki fotografów robią się jeszcze głośniejsze: „Panie Petersen, panie Petersen!”. A ja wciąż nie pojmuję, bo pan Petersen to Philipp, pani Petersen to ja, przegrałam moje panieńskie nazwisko krótko przed ślubem, grając w papier, kamień, nożyce. „Panie Petersen, panie Petersen!” – wrzeszczą dziennikarze. I w tym momencie ten obcy ciemnowłosy mężczyzna na lewo ode mnie podnosi rękę w geście pozdrowienia, macha krótko w stronę fotografów – potem kieruje uwagę w moją stronę. Czuję te wszystkie spojrzenia, które spoczywają teraz na mnie. I jedyne, co jestem teraz w stanie zrobić, to stać bez ruchu. Nadal nic nie rozumiem. Czuję tylko, że wszyscy czegoś ode mnie oczekują, paru słów, reakcji, czegokolwiek. Ja jednak mogę tylko stać. Szumi mi w głowie. Coś tu jest bardzo nie w porządku. Cholernie nie w porządku. Stoję tak, z głową schowaną w ramionach, jakbym chroniła się przed burzą, którą tylko ja jestem w stanie dostrzec. Ponieważ milczę, ten ktoś obok mnie przerywa ciszę i mówi:
– Panie Petersen. Nazywam się Wilhelm Hansen. W imieniu całej ekipy chciałbym powiedzieć: witamy w domu!
A mężczyzna odpowiada:
– Bardzo dziękuję, panie Hansen.
Tylko tyle. Cztery słowa.
Jego głos jest cichy i skrzeczący. Głos obcego człowieka.
Świat się zatrzymał. Prawa rządzące przestrzenią i czasem przestały obowiązywać. Nieważkość. Zwracam wzrok ku ziemi i widzę, że moje stopy nie dotykają ziemi, wyciągam koniuszki palców, szukam oparcia, nie znajduję. Unoszę się całkowicie swobodnie w powietrzu. Próbuję się czegoś uchwycić, ale wszystko unosi się w powietrzu wraz ze mną. Przedmioty, ludzie. Początkowo znajduję się kilka centymetrów nad ziemią, potem nagle metr, dwa metry, dziesięć. Wymachuję rękami i nogami, nie ma nic, czego mogłabym się uchwycić, żadnego oporu, tylko pustka. Wznoszę się wyżej i wyżej, ponad wierzchołki drzew, ponad dachy drapaczy chmur, powoli, niepowstrzymanie, a świat pode mną robi się coraz mniejszy i mniejszy.
Potem powraca ciążenie, raptownie, w jednej chwili, i spadam. Świat mknie wprost na mnie, uderzam twardo o ziemię.
I oto znowu tu stoję, na płycie lotniska. Wsparta na obu nogach.
Przede mną stoi ten obcy mężczyzna. Patrzy