I zdawało mu się wtedy – przed tą krótką podróżą służbową, która miała okazać się bardzo wyczerpująca – że tak dobrze jest wiedzieć, co teraz nastąpi. Ten drobny, czuły gest, który mówił: nieważne, jak wiele padło między nami złych słów, ile napsuła Constanze, to wszystko, co się stało, nie ma żadnego znaczenia, bo nasz związek ciągle funkcjonuje. Za to jestem wdzięczny, pomyślał wtedy i poczuł radość, uświadomiwszy sobie, że wciąż jeszcze jest zdolny do takich uczuć.
Przekroczył próg, czuł na plecach wzrok Sarah, jak zawsze, i postanowił, że tym razem zrobi coś, czego nigdy wcześniej nie robił, bo zawsze wydawało mu się to trochę głupie. Postanowił, że wsiądzie jak zawsze do swojego mercedesa, jak zawsze włączy silnik, ruszy jak zawsze – a potem opuści szybę i też pomacha Sarah. I ona to zobaczy i będzie wiedzieć, że on ją jeszcze kocha. I ona się wtedy uśmiechnie. I ten uśmiech nie będzie wymuszony. Jak kiedyś.
Philipp zszedł po schodach, odwrócił się do niej, uśmiechając się – i zdążył jeszcze zobaczyć, jak Sarah zamyka za sobą drzwi i znika wewnątrz domu. Tak po prostu. Żadnego machania, żadnej Sarah. Żadnego rytuału. Żadnej pociechy. Tylko śnieżnobiałe drzwi z numerem 11.
Pokonując kolejne stopnie prowadzące na ulicę, czuł już w powietrzu jesień – zapach pierwszego mrozu i gnijących liści – tak jak koty, które podobno wyczuwają, kiedy do łóżka ciężko chorego człowieka zbliża się śmierć. Gdy jechał samochodem na lotnisko, zaczęło padać. Deszcz złączył niebo i ziemię szarymi sznurami, grubymi jak pręty krat.
Philipp zgasił papierosa, od którego zrobiło mu się niedobrze, i usiadł znowu w poczekalni przy bramce, tym razem możliwie daleko od tamtej zakochanej pary. Większość obciągniętych sztuczną skórą siedzeń zajmowali biznesmeni, szarzy panowie jak on, piszący coś na swoich laptopach albo komórkach. Pomiędzy nimi tu i ówdzie kilku obligatoryjnych turystów, którzy byli jak barwne, egzotyczne ptaki.
Wcześniej, szukając biletu, zauważył, że Sarah włożyła mu do torby jabłko. Nie wiedział, czy go to cieszy, czy irytuje. Gdyby chciał zabrać ze sobą jabłko, to sam by je spakował. Dziwaczna mieszanka przesadnej, natarczywej troski i chłodu. Co to ma znaczyć?
Przyglądał się ludziom przemierzającym w pośpiechu budynek lotniska, każdy szedł na spotkanie swojego własnego, niepewnego losu. Myśl, że wolna wola jest tylko iluzją, że porusza się przez życie nie swobodnie, lecz jakby po szynach, które zupełnie bez jego udziału kierują go raz w tę, raz we w tę, powróciła ze szczególną mocą, jak często ostatnio. Nie mógł wybrać, którą drogą na rozstajach pójdzie, czy zdecyduje się na prawdę, czy na fałsz, wielkość czy nikczemność, miłość czy nienawiść. Wszystko, co mógł zrobić, to trzymać się poręczy, gdy pociąg bierze gwałtowny zakręt, wystawić głowę za okno i delektować się pędem powietrza, jeśli odcinek podróży na to pozwala. Wszystko zmierzało w stronę nieuniknionego, dawno ustalonego celu. On, Sarah, Leo, wszystko, każdy.
Nigdy wcześniej nie zaprzątał sobie głowy takimi myślami, to wszystko zaczęło się dopiero w tę jedną, przeklętą noc. Ale może się oszukiwał. Może wszystko zaczęło się już dużo wcześniej. Przywoływał w pamięci całą sytuację, jak tyle razy w ostatnich miesiącach, krok po kroku, i jak zawsze czuł się obezwładniony biegiem wypadków. Jakby zderzył się z rozpędzonym pociągiem. Pociągiem, którego w żaden sposób nie można było zatrzymać. W swoich wspomnieniach nie odnajdywał ani jednego momentu, w którym mógł postąpić inaczej, niż postąpił. Kiedy ten pociąg ruszył? Tego fatalnego wieczora, który spędzili poza domem? Nie znajdował odpowiedzi na to pytanie.
Mimo wszystko powinien był powiedzieć Sarah. Nawet jeśli na to nie zasługiwała.
Philipp wziął komórkę, wybrał numer Sarah. Przerwał połączenie, odłożył telefon. Takich rzeczy nie załatwia się przez telefon.
Powie jej, oczywiście. Zaraz po powrocie.
Mój jedenaście tysięcy osiemset siedemdziesiąty piąty dzień, pomyślał. Który niemal w całości spędzę na pokładzie samolotu.
Ze swojego miejsca Philipp mógł przyglądać się startującym i lądującym maszynom. Usiadł wygodnie, obserwował, jak samoloty pędziły po pasie startowym, i w pewnym momencie przezwyciężały grawitację. Letni deszcz ustał, niebo przyodziane było w brudną szarość pokrytą plamami błękitu.
Mógłbym nie lecieć, pomyślał nagle.
Całymi tygodniami pragnął tylko jednego: uciec, nic, tylko uciec, zniknąć, teraz jednak myśl, że za chwilę wsiądzie na pokład jednej z takich maszyn, która z każdą sekundą oddalać go będzie od wszystkiego, co dla niego ważne, zdała mu się niemal nie do zniesienia. Ameryka Południowa. Czego do cholery szuka w Ameryce Południowej?
Mógłbym zostać, pomyślał znowu, nie wsiąść do samolotu, nie uciekać. Zamiast tego zrobić wreszcie to, co należy.
Spojrzał w stronę krzeseł, które zajmowała zakochana para, jakby tam kryła się odpowiedź. Para zniknęła.
Mógłbym polecieć późniejszym samolotem, pomyślał Philipp. Albo w ogóle nie lecieć.
Jedenaście tysięcy osiemset siedemdziesiąt pięć, pomyślał.
Dużo mam. Mam dużo do stracenia.
Czego chcę?
Jaki będzie dzisiejszy dzień?
Gdy pasażerowie powoli wchodzą na pokład, ciągle nie podjął decyzji.
8
Lwy są zmęczone. Wylegują się leniwie w letnim słońcu, ich brzuchy unoszą się powoli w rytm oddechu. Mój syn przygląda się im przez kilka minut, potem ciągnie mnie dalej do surykatek, bo te są dużo ciekawsze od nudnych lwów. Surykatki przynajmniej coś robią.
Nienawidzę ogrodów zoologicznych. Nienawidzę patrzeć na trzymane w zamknięciu zwierzęta, ale Leo tak długo prosił i błagał, że w końcu ustąpiłam. Leo ma wakacje, większość jego przyjaciół wyjedzie gdzieś z rodzicami, ja mogłabym zabrać go przynajmniej do zoo. W dodatku wyjście z domu dobrze mi zrobi. Nie znoszę nudy i nie zaszkodzi, jeśli w czasie wakacji znajdę sobie jakieś zajęcie. Nigdy nie mówię tego głośno, bo nie chcę, żeby ludzie pomyśleli, że jestem jakaś dziwna, ale nigdy nie cieszę się z wakacji. Lubię rytm, który praca nadaje dniom, tygodniom i miesiącom. Ten porządek jest mi potrzebny, świadomość, że po wstaniu z łóżka pójdę pobiegać, wezmę prysznic, zrobię śniadanie, zaprowadzę Leo do szkoły, pójdę do pracy. Że od poniedziałku do piątku będę prowadzić swoje zajęcia z niemieckiego i angielskiego, w piątki dodatkowo z plastyki. Że potem wracam do domu, odrabiam z Leo lekcje, sprzątam i gotuję. A później, w zależności od tego, jaki dzień tygodnia akurat mamy, pomagam w ośrodku dla uchodźców, spotykam się z Miriam albo idę na trening.
Leo ciągnie mnie niecierpliwie za rękę i sprowadza z powrotem w teraźniejszość. Mój wzrok podąża za jego wyciągniętą ręką, uśmiecham się mimowolnie na widok ruchliwego stadka surykatek.
– Mama? – mówi w końcu, po tym jak kilka minut patrzyliśmy w milczeniu, wciśnięci między innych zwiedzających, którzy teraz, w samym środku