Lalka. Болеслав Прус. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Болеслав Прус
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
Widział lampę z zielonym daszkiem, stos papierów, brązy stojące na biurku i chwilami myślał, że Ochocki ze swymi machinami latającymi i jego własna rozpacz były tylko snem.

      „Co on za geniusz? – mówił do siebie Wokulski – to zwyczajny marzyciel!… I panna Izabela taka sama kobieta jak inne… Wyjdzie za mnie – dobrze; nie wyjdzie – to przecież nie umrę.”

      Rozłożył list i czytał:

      „Panie! Ważna wiadomość: za kilka dni Łęckim sprzedają kamienicę, a jedynym kupcem będzie baronowa Krzeszowska, ich kuzynka i nieprzyjaciółka. Wiem z pewnością, że zapłaci za dom tylko sześćdziesiąt tysięcy rubli; a w takim razie resztka posagu panny Izabeli, w kwocie trzydziestu tysięcy rubli, przepadnie. Chwila jest bardzo pomyślna, gdyż panna Izabela, postawiona między biedą, a wyjściem za marszałka, chętnie zgodzi się na każdą inną kombinację. Domyślam się, że tym razem nie postąpisz Pan z nastręczającą się okazją jak z wekslami Łęckiego, które podarłeś w moich oczach. Pamiętaj Pan: kobiety tak lubią być ściskane, że dla spotęgowania efektu trzeba je niekiedy przydeptać nogą. Im zrobisz Pan to bezwzględniej, tym pewniej cię pokocha. Pamiętaj Pan!…

      Zresztą możesz Pan sprawić Beli małą przyjemność. Baron Krzeszowski przyciśnięty potrzebą sprzedał własnej żonie swoją ulubioną klacz, która w tych dniach ma się ścigać i na którą wiele rachował. O ile znam stosunki, Bela byłaby szczerze kontenta, gdyby ani baron, ani jego żona nie posiadali tej klaczy w dniu wyścigów. Baron byłby zawstydzony, że sprzedał klacz, a baronowa zrozpaczona, gdyby klacz wygrawszy komu innemu przyniosła zysk. Bardzo subtelne są te wielkoświatowe komeraże381, ale spróbuj je Pan zużytkować. Okazja zaś nastręcza się, gdyż, o ilem słyszała, niejaki Maruszewicz, przyjaciel obojga Krzeszowskich, ma Panu zaproponować kupno tej klaczy. Pamiętaj Pan, że kobiety są niewolnicami tylko tych, którzy potrafią je mocno trzymać i dogadzać ich kaprysom.

      Doprawdy, zaczynam wierzyć, że urodziłeś się Pan pod szczęśliwą gwiazdą. Szczerze życzliwa.

      A. M.”

      Wokulski głęboko odetchnął; obie wiadomości były ważne. Drugi raz przeczytał list podziwiając szorstki styl pani Meliton i uśmiechając się przy uwagach, jakie robiła nad swoją płcią. Mocno trzymać ludzi czy okoliczności to leżało w naturze Wokulskiego; wszystko i wszystkich chwytałby za kark, wyjąwszy – pannę Izabelę. Ona jedna była istotą, której wobec siebie chciał zostawić absolutną wolność, jeżeli nie panowanie.

      Mimo woli spojrzał na bok; służący stał przy drzwiach.

      – Idź spać – rzekł.

      – Żaraż pójdę, tylko był tu jeszcze pan – odparł służący.

      – Jaki pan?

      – Żosztawił bilet, leży na biurku.

      Na biurku leżał bilet Maruszewicza.

      – Aha!… Cóż ten pan mówił?

      – On niby, żeby tak, to nicz nie mówił. Tylko pytał się: kiedy pan jeszt w domu? A ja powiedziałem: koło dziesiąty ż rana, i wtedy on powiedział, że przyjdzie jutro o dziesiąty, ino na minutkę.

      – Dobrze, dobranoc ci!

      – Upadam do nóg, proszę łaski pana.

      Służący wyszedł, Wokulski czuł się zupełnie otrzeźwiony. Ochocki i jego latające maszyny zmalały mu w oczach. Miał znowu energię jak wówczas, kiedy wyjeżdżał do Bułgarii. Wtedy szedł po majątek, a dziś ma okazję rzucić jego część dla panny Izabeli. Kłuły go wyrazy listu pani Meliton: „postawiona między biedą i wyjściem za marszałka…” Otóż ona nigdy nie znajdzie się w tym położeniu… A wydźwignie ją nie jakiś tam Ochocki, za pomocą swojej maszyny, ale on… Czuł w sobie taką siłę, iż gdyby w tej chwili sufit z dwoma piętrami spadł mu na głowę, chyba utrzymałby go.

      Wydobył z biurka swój notatnik i począł rachować:

      „Klacz wyścigowa – głupstwo… Wydam najwyżej tysiąc rubli, z których wróci się przynajmniej część… Dom rs. 60 000, posag panny Izabeli rs. 30 000, razem rs. 90 000. Bagatela… prawie trzecia część mego majątku… W każdym razie za dom wróci mi się ze 60 000 albo i więcej… No!… trzeba skłonić Łęckiego, ażeby te 30 000 mnie powierzył; będę mu płacił 5000 rubli rocznie jako dywidendę382… Chyba im wystarczy?… Konia oddam berejterowi383, niech on zajmie się puszczeniem go na wyścigi… O dziesiątej będzie u mnie Maruszewicz, o jedenastej pojadę do adwokata… Pieniądze dostanę na ósmy procent – 7200 rubli rocznie; a że mam na pewno piętnaście procent… No i dom coś przynosi… A co powiedzą moi wspólnicy?… Ach, dużo mnie to obchodzi!… Mam 45 000 rubli rocznie, ubędzie 12–13 000 rubli, zostanie 32 000 rubli… Żona moja nudzić by się nie powinna… W ciągu roku wycofam się z tej kamienicy, choćby ze stratą 30 000 rubli… Wreszcie to nie jest strata, to jej posag…”

      Północ. Wokulski zaczął się rozbierać. Pod wpływem jasno określonego celu uspokoiły się rozstrojone nerwy. Zgasił światło, położył się i patrząc na firanki, którymi bujał wiatr wpadający przez otwarte okno, zasnął jak kamień.

      Wstał o siódmej rano tak rześki i wesoły, że zwróciło to uwagę służącego, który zaczął kręcić się po pokoju.

      – Czegóż to chcesz? – zapytał Wokulski.

      – Ja nicz. Ino, proszę pana, stróż chce, ale nie śmi prosić, żeby pan pofatygował się i potrzymał mu dzieczko do krztu.

      – A a a!… A pytał się, czy ja chcę, żeby on miał dziecko?

      – Nie pytał się, bo pan był wtedy na wojnie.

      – No dobrze. Będę jego kumem.

      – To może by mnie pan teraz podarował sztary szurdut, bo jakże ja będę na krzcinach?

      – Dobrze, weź ten surdut.

      – A reperaczyja?…

      – O, głupi jesteś, nie nudź mnie… Każ zreperować, choć nie wiem co…

      – Bo ja chciałbym, proszę pana, akszamitny kołmirz.

      – Przyszyj sobie aksamitny kołnierz i idź do diabła.

      – Czałkiem beż potrzeby gniewa się pan, bo przecie to dla pańszkiego honoru, nie dla mego – odparł służący i wychodząc trzasnął drzwiami.

      Czuł, że jego pan jest w wyjątkowo dobrym usposobieniu.

      Ubrawszy się Wokulski usiadł do rachunków pijąc przy tym czystą herbatę. Po ukończeniu ich napisał depeszę do Moskwy o asygnację384 na sto tysięcy rubli i drugą do ajenta w Wiedniu, ażeby wstrzymał pewne obstalunki.

      Na kilka minut przed dziesiątą wszedł Maruszewicz. Młody człowiek wydawał się jeszcze bardziej zniszczonym i onieśmielonym aniżeli wczoraj.

      – Pozwoli pan – odezwał się Maruszewicz po kilku słowach powitania – że od razu położę karty na stół… Chodzi o oryginalną propozycję…

      – Słucham najoryginalniejszej…

      – Pani baronowa Krzeszowska (jestem przyjacielem obojga baronostwa) – mówił zniszczony młodzieniec – pragnie zbyć klacz wyścigową. Zaraz pomyślałem, że pan przy swoich stosunkach może życzyłby sobie posiadać podobnego konia… Jest ogromna szansa wygranej, gdyż biegają prócz niej w wyścigu tylko dwa konie, znacznie słabsze…

      – Dlaczegóż


<p>381</p>

komeraże – plotki, intrygi. [przypis redakcyjny]

<p>382</p>

dywidenda – zysk. [przypis redakcyjny]

<p>383</p>

berejter – ujeżdżacz koni. [przypis redakcyjny]

<p>384</p>

asygnacja – tu: piśmienne zlecenie, upoważniające do podjęcia pieniędzy. [przypis redakcyjny]