Wokulski w milczeniu przypatrywał się. Młody człowiek nie dosięgnął jeszcze lat trzydziestu i rzeczywiście odznaczał się niezwykłą fizjognomią. Zdawało się, że ma rysy Napoleona Pierwszego, przysłonięte jakimś obłokiem marzycielstwa.
– W którą stronę pan idzie? – spytał młody człowiek Wokulskiego. – Mogę pana podprowadzić.
– Będzie się pan fatygował…
– O, ja mam dosyć czasu – odpowiedział młody człowiek.
„Czego on chce ode mnie?” – pomyślał Wokulski, a głośno rzekł: – Możemy pójść w stronę Łazienek…
– Owszem – odparł Ochocki. – Wpadnę jeszcze na chwilę pożegnać się z księżną i dogonię pana.
Ledwie odszedł, pochwycił Wokulskiego adwokat.
– Winszuję panu zupełnego triumfu – rzekł półgłosem. – Książę formalnie zakochany w panu, obaj hrabiowie i baron toż samo… Oryginały to są, jak pan widział, ale ludzie dobrych chęci… Chcieliby coś robić, mają nawet rozum i ukształcenie, ale… energii brak!… Choroba woli, panie: cała klasa jest nią dotknięta… Wszystko mają: pieniądze, tytuły, poważanie, nawet powodzenie u kobiet, więc niczego nie pragną. Bez tej zaś sprężyny, panie Wokulski, muszą być narzędziem w ręku ludzi nowych i ambitnych… My, panie, my jeszcze wielu rzeczy pragniemy – dodał ciszej. – Ich szczęście, że trafili na nas…
Ponieważ Wokulski nie odpowiedział nic, więc adwokat począł uważać go za bardzo przebiegłego dyplomatę i żałował w duszy, że sam był zanadto szczery.
„Zresztą – myślał adwokat patrząc na Wokulskiego spod oka – choćby powtórzył księciu naszą rozmowę, cóż mi zrobi?… Powiem, że chciałem go wybadać…”
„O jakie on mnie ambicje posądza?…” – zapytywał się w duchu Wokulski.
Pożegnał księcia, obiecał przychodzić odtąd na wszystkie sesje i wyszedłszy na ulicę odesłał powóz do domu.
„Czego chce ode mnie ten pan Ochocki? – myślał podejrzliwie. – Naturalnie, że idzie mu o pannę Izabelę… Może ma zamiar odstraszyć mnie od niej?… Głupi… Jeżeli ona go kocha, nie potrzebuje tracić nawet słów; sam się usunę… Ale jeżeli go nie kocha, niech się strzeże usuwać mnie od niej… Zdaje się, że zrobię w życiu jedno kapitalne głupstwo, zapewne dla panny Izabeli. Bodajby nie padło na niego, szkoda chłopaka…”
W bramie rozległo się pośpieszne stąpanie; Wokulski odwrócił się i zobaczył Ochockiego.
– Pan czekał?… przepraszam!… – zawołał młody człowiek.
– Idziemy ku Łazienkom? – spytał Wokulski.
– Owszem.
Jakiś czas szli milcząc. Młody człowiek był zamyślony. Wokulski zirytowany.
Postanowił od razu chwycić byka za rogi.
– Pan jest bliskim kuzynem państwa Łęckich? – zapytał.
– Trochę – odpowiedział młody człowiek. – Matka moja była aż Łęcka – rzekł z ironią – ale ojciec tylko Ochocki. To bardzo osłabia związki rodzinne… Pana Tomasza, który jest dla mnie jakimś ciotecznym stryjem, nie znałbym do dziś dnia, gdyby nie stracił majątku.
– Panna Łęcka jest bardzo dystyngowaną osobą – rzekł Wokulski patrząc przed siebie.
– Dystyngowana?… – powtórzył Ochocki. – Powiedz pan: bogini!… Kiedy rozmawiam z nią, zdaje mi się, że potrafiłaby mi zapełnić całe życie. Przy niej jednej czuję spokój i zapominam o trapiącej mnie tęsknocie. Ale cóż!… Ja nie umiałbym siedzieć z nią cały dzień w salonie ani ona ze mną w laboratorium…
Wokulski stanął na ulicy.
– Pan zajmuje się fizyką czy chemią?… – spytał zdziwiony.
– Ach, czym ja się nie zajmuję!… – odparł Ochocki. – Fizyką, chemią i technologią… Przecież skończyłem wydział przyrodniczy w uniwersytecie372 i mechaniczny w politechnice373… Zajmuję się wszystkim; czytam i pracuję od rana do nocy, ale – nie robię nic. Udało mi się trochę ulepszyć mikroskop, zbudować jakiś nowy stos elektryczny374, jakąś tam lampę…
Wokulski zdumiewał się coraz więcej.
– Więc to pan jest tym Ochockim, wynalazcą?…
– Ja – odparł młody człowiek. – No, ale i cóż to znaczy?… Razem nic. Kiedy pomyślę, że w dwudziestym ósmym roku tylko tyle zrobiłem, ogarnia mnie desperacja. Mam ochotę albo porozbijać swoje laboratorium i utonąć w życiu salonowym, do którego mnie ciągną, albo – trzasnąć sobie w łeb… Ogniwo Ochockiego albo – lampa elektryczna Ochockiego… jakież to głupie!… Rwać się gdzieś od dzieciństwa i utknąć na lampie – to okropne… Dobiegać środka życia i nie znaleźć nawet śladu drogi, po której by się iść chciało – cóż to za rozpacz!…
Młody człowiek umilkł, a że byli w Ogrodzie Botanicznym375, więc zdjął kapelusz. Wokulski przypatrywał mu się z uwagą i zrobił nowe odkrycie. Młody człowiek, aczkolwiek wyglądał elegancko, nie był wcale elegantem; nawet nie zdawał się troszczyć o swoją powierzchowność. Miał rozrzucone włosy, nieco zsunięty krawat, u kamizelki guzik nie zapięty. Można było domyślać się, że ktoś bardzo starannie czuwa nad jego bielizną i garderobą, z którą jednak on sam postępuje niedbale, i właśnie to niedbalstwo, przejawiające się w dziwnie szlachetnych formach, nadawało mu oryginalny wdzięk. Każdy jego ruch był mimowolny, rozrzucony, lecz piękny. Równie piękny był sposób patrzenia, słuchania, a raczej niesłuchania, nawet – gubienia kapelusza.
Weszli na wzgórze, skąd widać studnię zwaną Okrąglakiem376. Ze wszystkich stron otaczali ich spacerujący, ale Ochocki nie krępował się ich obecnością i wskazawszy kapeluszem jedną z ławek, mówił:
– Dużo czytałem, że szczęśliwy jest człowiek, który ma wielkie aspiracje. To kłamstwo. Ja przecież mam niepowszednie pragnienia, które jednak robią mnie śmiesznym i zrażają do mnie najbliższych. Spojrzyj pan na tę ławkę… Tu, w początkach czerwca, koło dziesiątej wieczorem, siedzieliśmy z kuzynką i z panną Florentyną. Świecił jakiś księżyc i nawet jeszcze śpiewały słowiki. Byłem rozmarzony. Nagle kuzynka odzywa się: „Znasz, kuzynie, astronomię?” – „Trochę.” – „Więc powiedz mi, jaka to gwiazda?” – „Nie wiem – odpowiedziałem – ale to jest pewne, że nigdy nie dostaniemy się na nią. Człowiek jest przykuty do ziemi jak ostryga do skały…” W tej chwili – ciągnął dalej Ochocki – zbudziła się we mnie moja idea czy mój obłęd… Zapomniałem o pięknej kuzynce, a zacząłem myśleć o machinach latających. A ponieważ myśląc muszę chodzić, więc wstałem z ławki i bez pożegnania opuściłem kuzynkę!… Na drugi dzień panna Flora nazwała mnie impertynentem, pan Łęcki oryginałem, a kuzynka przez tydzień nie chciała ze mną rozmawiać… I żebym jeszcze co wymyślił; ale nic, literalnie nic, choć byłbym przysiągł, że nim z tego pagórka zejdę do studni, urodzi mi się w głowie przynajmniej ogólny szkic machiny latającej… Prawda, jakie to głupie?…
„Więc oni tu przepędzają wieczory przy księżycu i śpiewie słowika?… – pomyślał Wokulski i poczuł straszny ból w sercu. – Panna Izabela