Lalka. Болеслав Прус. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Болеслав Прус
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
Ale… co panu jest, panie Wokulski?…

      – Trochę zmęczyłem się – odparł głucho Wokulski. – Może byśmy siedli, choćby o! tu…

      Usiedli na stoku wzgórza, na granicy Łazienek. Ochocki oparł brodę na kolanach i wpadł w zadumę, Wokulski przypatrywał mu się z uczuciem, w którym podziw mieszał się z nienawiścią.

      „Głupi czy przebiegły?… Po co on mi to wszystko opowiada?” – myślał Wokulski.

      Musiał jednak przyznać, że gadulstwo Ochockiego miało te same cechy szczerości i rozrzucenia, jak jego ruchy i cała wreszcie osoba. Spotkali się pierwszy raz i już Ochocki tak z nim rozmawiał, jak gdyby znali się od dzieci.

      „Skończę z nim” – rzekł do siebie Wokulski i głęboko odetchnąwszy spytał głośno:

      – Zatem żeni się pan, panie Ochocki?…

      – Chybabym zwariował – mruknął młody człowiek wzruszając ramionami.

      – Jak to?… Przecież kuzynka pańska podoba się panu?

      – I nawet bardzo, ale to jeszcze nie wszystko. Ożeniłbym się z nią, gdybym miał pewność, że już nic w nauce nie zrobię…

      W sercu Wokulskiego obok nienawiści i podziwu błysnęła radość. W tej chwili Ochocki przetarł czoło jak zbudzony ze snu i patrząc na Wokulskiego nagle rzekł:

      – Ale, ale… Nawet zapomniałem, że mam ważny interes do pana…

      „Czego on chce?…” – pomyślał Wokulski podziwiając w duszy mądre spojrzenie swego rywala i nagłą zmianę tonu. Zdawało się, że przez jego usta przemówił inny człowiek.

      – Chcę zadać panu pytanie… nie… dwa pytania, bardzo poufne, a może nawet drażliwe – mówił Ochocki. – Czy nie obrazi się pan?…

      – Słucham – odparł Wokulski.

      Gdyby stał na szafocie, nie doznałby tak strasznych wrażeń jak w tej chwili. Był pewny, że chodzi o pannę Izabelę i że w tym samym miejscu zdecydują się jego losy.

      – Pan był przyrodnikiem? – spytał Ochocki.

      – Tak.

      – I w dodatku przyrodnikiem entuzjastą. Wiem, co pan przeszedł, od dawna szanuję pana z tego powodu… To za mało; powiem więcej… Od roku wspomnienie o trudnościach, z jakimi szamotał się pan, dodawało mi otuchy… Mówiłem sobie: zrobię przynajmniej to, co ten człowiek, a ponieważ nie mam takich przeszkód, więc – zajdę dalej od niego…

      Wokulski słuchając myślał, że marzy albo że rozmawia z wariatem.

      – Skąd pan to wie?… – spytał Ochockiego.

      – Od doktora Szumana.

      – Ach, od Szumana. Ale do czego to wszystko prowadzi?…

      – Zaraz powiem – odparł Ochocki. – Byłeś pan przyrodnikiem entuzjastą i… w rezultacie rzuciłeś pan nauki przyrodnicze. Otóż, w którym roku życia osłabnął pański zapał w tym kierunku?…

      Wokulski poczuł jakby uderzenie toporem w głowę. Pytanie było tak przykre i niespodziewane, że przez chwilę nie tylko nie umiał odpowiedzieć, ale nawet zebrać myśli.

      Ochocki powtórzył, bystro przypatrując się swemu towarzyszowi.

      – W którym roku?… – rzekł Wokulski. – W zeszłym roku… Dziś mam czterdziesty szósty rok…

      – A zatem ja do kompletnego ochłodzenia się mam jeszcze przeszło piętnaście lat. To mi trochę dodaje odwagi… – rzekł jakby do siebie Ochocki.

      I znowu po chwili dodał:

      – To jedno pytanie, a teraz drugie, ale – nie obraź się pan. W którym roku życia zaczynają mężczyźnie obojętnieć kobiety?…

      Drugi cios. Był moment, że Wokulski chciał schwycić młodzieńca za gardło i udusić. Opamiętał się jednak i odparł ze słabym uśmiechem:

      – Myślę, że one nigdy nie obojętnieją… Owszem, coraz wydają się droższymi…

      – Źle! – szepnął Ochocki. – Ha, zobaczymy, kto mocniejszy.

      – Kobiety, panie Ochocki.

      – Jak dla kogo, panie – odpowiedział młody człowiek wpadając znowu w zamyślenie.

      I zaczął mówić jakby do siebie.

      – Kobiety, ważna rzecz. Kochałem się już, zaraz, ileż to?… Cztery… sześć… ze siedem, tak, siedem razy… Zabiera to dużo czasu i napędza desperackie myśli… Głupia rzecz, miłość… Poznajesz, kochasz, cierpisz… Potem jesteś znudzony albo zdradzony… Tak, dwa razy byłem znudzony, a pięć razy zdradzony… Potem znajdujesz nową kobietę, doskonalszą od innych – a potem ona robi to samo, co mniej doskonałe… Ach, jakiż podły gatunek zwierząt te baby!… Bawią się nami, choć ograniczony ich mózg nawet nie jest w stanie nas pojąć… No, prawda, że i tygrys może bawić się człowiekiem… Podłe, ale miłe… Mniejsza o nie! A tymczasem gdy raz opanuje człowieka idea, już go nie opuszcza i nie zdradza nigdy…

      Położył rękę na ramieniu Wokulskiego i patrząc mu w oczy jakimś rozstrzelonym i rozmarzonym wzrokiem spytał:

      – Wszakże pan myślał kiedyś o machinach latających?… Nie o kierowaniu balonami, które są lżejsze od powietrza, bo to błazeństwo, ale – o locie machiny ciężkiej, napełnionej i obwarowanej jak pancernik?… Czy pan rozumie, jaki nastąpiłby przewrót w świecie po podobnym wynalazku?… Nie ma fortec, armii, granic… Znikają narody, lecz za to w nadziemskich budowlach przychodzą na świat istoty podobne do aniołów lub starożytnych bogów… Już ujarzmiliśmy wiatr, ciepło, światło, piorun… Czy więc nie sądzisz pan, że nadeszła pora nam samym wyzwolić się z oków ciężkości?… To idea leżąca dziś w duchu czasu… Inni już pracują nad nią; mnie ona dopiero nasyca, ale od stóp do głów… Co mnie ciotka z jej radami i prawidłami dobrego tonu!… Co mnie żeniaczka, kobiety, a nawet mikroskopy, stosy i lampy elektryczne?… Oszaleję albo… przypnę ludzkości skrzydła…

      – A gdybyś pan je nawet przypiął, to co?… – spytał Wokulski.

      – Sława, jakiej nie dosięgnął jeszcze żaden człowiek – odparł Ochocki. – To moja żona, to moja kobieta… Bądź pan zdrów, muszę iść…

      Uścisnął Wokulskiemu rękę, zbiegł ze wzgórza i zniknął między drzewami.

      Na Ogród Botaniczny i na Łazienki zapadał już mrok.

      „Wariat czy geniusz?… – szepnął Wokulski czując, że sam jest w najwyższym stopniu rozstrojony. – A jeżeli geniusz?…”

      Wstał i poszedł w głąb ogrodu, między spacerujących ludzi. Zdawało mu się, że nad pagórkiem, z którego uciekł, unosi się jakaś święta groza.

      W Ogrodzie Botanicznym było prawie ciasno; na każdej ulicy tłoczyły się kolumny, gromady, a przynajmniej szeregi spacerujących; każda ławka uginała się pod ciżbą osób. Zastępowano Wokulskiemu drogę, deptano po piętach, potrącano łokciami; rozmawiano i śmiano się ze wszystkich stron. Wzdłuż Alei Ujazdowskiej, pod murem Belwederskiego ogrodu, pod sztachetami od strony szpitala, na ulicach najmniej uczęszczanych, nawet na zagrodzonych ścieżkach, wszędzie było pełno i wesoło. Im więcej ciemniało w naturze, tym gęściej i hałaśliwiej robiło się między ludźmi.

      „Zaczyna mi już braknąć miejsca na świecie!…” – szepnął.

      Przeszedł do Łazienek i tu znalazł spokojniejsze