Lalka. Болеслав Прус. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Болеслав Прус
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
jej za jakąkolwiek bądź cenę.

      – Mianowicie?

      – Osiemset rubli – odparł młody człowiek, spuszczając oczy.

      – Gdzie jest koń?

      – W maneżu386 Millera.

      – A dokumenta?

      – Oto są – odpowiedział już weselej młody człowiek wydobywając paczkę papierów z bocznej kieszeni surduta.

      – Możemy zaraz skończyć? – spytał Wokulski przeglądając papiery.

      – Natychmiast.

      – Po obiedzie pójdziemy obejrzeć konia?

      – O, naturalnie…

      – Niech pan pisze kwit – rzekł Wokulski i wydobył pieniądze z biurka.

      – Na osiemset?… naturalnie!… – mówił młody człowiek.

      Szybko wziął papier i pióro i zaczął pisać. Wokulski zauważył, że młodzieńcowi trochę drżały ręce i twarz mu się mieniła.

      Kwit był napisany według wszelkich form. Wokulski położył osiem sturublówek i schował papiery. W chwilę później młody człowiek, ciągle zmieszany, opuścił gabinet; zbiegając zaś ze schodów, myślał:

      „Podły jestem, tak, podły… Ale ostatecznie za kilka dni zwrócę babie dwieście rubli i powiem, że dołożył je Wokulski poznawszy bliżej zalety konia. Oni przecież nie zetkną się, ani baron z żoną, ani ten… kupczyk z nimi… Kwit kazał sobie pisać… wyborny!… Jak to znać geszefciarza387 i parweniusza… O! strasznie jestem ukarany za moją lekkomyślność…”

      O jedynastej Wokulski wyszedł na ulicę z zamiarem udania się do adwokata.

      Ledwie jednak stanął przed bramą, wnet trzej dorożkarze na widok jasnego paltota i białego kapelusza współcześnie zacięli konie. Jeden wjechał drugiemu dyszlem w otwarty powóz, trzeci zaś chcąc ich wyminąć o mało nie rozbił tragarza niosącego ciężką szafę. Wszczął się hałas, bitwa na baty, świstanie policjantów, zbiegowisko i w rezultacie – dwaj najgorętsi dorożkarze sami siebie własnymi powozami odwieźli do cyrkułu.

      „Zła wróżba – pomyślał Wokulski i nagle uderzył się w czoło. – Pyszny interes! – mówił w sobie – idę do adwokata, ażeby mi kupił dom a nie wiem, ani jak dom wygląda, ani nawet gdzie leży.”

      Wrócił na powrót do swego mieszkania i w kapeluszu na głowie, z laską pod pachą, począł przerzucać kalendarz. Szczęściem słyszał, że dom Łęckich388 znajduje się gdzieś w okolicach Alei Jerozolimskiej; pomimo to upłynęło kilka minut, nim odszukał ulicę i numer.

      „Ładnie bym się zarekomendował adwokatowi! – myślał schodząc ze schodów. – Jednego dnia namawiam ludzi, aby mi powierzyli kapitały, a drugiego kupuję kota w worku. Naturalnie, że od razu skompromitowałbym albo siebie, albo… pannę Izabelę.”

      Skoczył w przejeżdżającą dorożkę i kazał skręcić ku Alei Jerozolimskiej. Na rogu wysiadł i poszedł piechotą w jedną z poprzecznych ulic.

      Dzień był piękny, niebo prawie bez obłoku, bruk bez kurzu. Okna domów pootwierane, niektóre dopiero myto; figlarny wiatr miotał spódnicami pokojówek, przy czym można było spostrzec, że warszawska służba łatwiej odważa się myć okna na trzecim piętrze aniżeli własne nogi. Z wielu mieszkań odzywały się fortepiany, z wielu podwórek katarynki albo monotonne nawoływania piaskarzy, szczotkarzy, tandeciarzy i im podobnych przedsiębiorców. Tu i owdzie pod bramą ziewał stróż odziany w niebieską bluzę; kilka psów goniło się po ulicy, którą nikt nie przejeżdżał; małe dzieci bawiły się odzieraniem kory z młodych kasztanów, którym jeszcze nie zdążyły pociemnieć jasnozielone liście.

      W ogóle ulica przedstawiała się czysto, spokojnie i wesoło. Na drugim jej końcu widać nawet było odrobinę horyzontu i kępę drzew; lecz wiejski ten pejzaż, niestosowny dla Warszawy, zasłaniano teraz rusztowaniami i ścianą z cegły.

      Idąc prawym chodnikiem dostrzegł Wokulski na lewo, mniej więcej w połowie ulicy, dom niezwykle żółtej barwy. Warszawa posiada bardzo wiele żółtych domów; jest to chyba najżółciejsze miasto pod słońcem. Ta jednak kamienica wydawała się żółciejszą od innych i na wystawie przedmiotów żółtych (jakiej zapewne doczekamy się kiedyś) otrzymałaby pierwszą nagrodę.

      Podszedłszy bliżej Wokulski przekonał się, że nie tylko on zwrócił uwagę na szczególną kamienicę; nawet psy, częściej tu niż na jakimkolwiek innym murze, składały wizytowe bilety.

      „Do licha! – szepnął – zdaje mi się, że to właśnie jest ów dom…”

      Istotnie, była to kamienica Łęckich.

      Zaczął się przypatrywać. Dom był trzypiętrowy; miał parę żelaznych balkonów i każde piętro zbudowane w innym stylu. Za to w architekturze bramy panował tylko jeden motyw, mianowicie: wachlarz. Górna część wrót miała formę rozłożonego wachlarza, którym mogłaby się chłodzić przedpotopowa olbrzymka. Na obu skrzydłach bramy były wyrzeźbione ogromne prostokąty, które w rogach również ozdobiono do połowy otwartymi wachlarzami. Najcenniejszym jednak upiększeniem bramy były umieszczone w pośrodku jej skrzydeł dwie rzeźby przedstawiające główki gwoździ, ale tak wielkich, jakby nimi była przytwierdzona brama do kamienicy, a kamienica do Warszawy.

      Prawdziwą osobliwość stanowiła sień wjazdowa posiadająca bardzo lichą podłogę, ale za to bardzo ładne krajobrazy na ścianach. Było tam tyle wzgórz, lasów, skał i potoków, że mieszkańcy domu śmiało mogli nie wyjeżdżać na letnie mieszkania.

      Podwórko, otoczone ze wszystkich stron trzypiętrowymi oficynami, wyglądało jak dno obszernej studni, napełnionej wonnym powietrzem. W każdym rogu były drzwi, a w jednym aż dwoje drzwi; pod oknem mieszkania stróża znajdował się śmietnik i wodociąg. Wokulski mimochodem spojrzał w klatkę głównych schodów, do których prowadziły szklane drzwi. Schody zdawały się być mocno brudnymi; za to obok znajdowała się nisza, a w niej – nimfa z dzbankiem nad głową i utrąconym nosem. Ponieważ dzbanek miał zabarwienie amarantowe, twarz nimfy żółte, piersi zielone, a nogi niebieskie, można było odgadnąć, że nimfa stoi naprzeciw okna posiadającego kolorowe szyby.

      „No, tak!…” – mruknął Wokulski tonem, który nie zdradzał zbyt wielkiego zachwytu.

      W tej chwili z prawej oficyny wyszła piękna kobieta z małą dziewczynką.

      – Teraz, proszę mamy, pójdziemy do ogrodu? – pytało dziecko.

      – Nie, kochanie. Teraz pójdziemy do sklepu, a do ogrodu po obiedzie – odpowiedziała pani bardzo przyjemnym głosem.

      Była to wysoka szatynka z szarymi oczami, o klasycznych rysach389. Spojrzeli na siebie oboje z Wokulskim i – dama zarumieniła się.

      „Skąd ja ją znam?” – pomyślał Wokulski wychodząc z bramy na ulicę.

      Dama obejrzała się, lecz spostrzegłszy go odwróciła głowę.

      „Tak – myślał – widziałem ją w kwietniu na grobach, a później w sklepie. Nawet Rzecki zwracał mi na nią uwagę i mówił, że ma śliczne nogi. Istotnie ładne.”

      Cofnął się znowu w bramę i począł czytać spis mieszkańców.

      „Co?… Baronowa Krzeszowska na drugim piętrze!… Co?… co?… Maruszewicz w lewej oficynie na pierwszym?, Szczególny zbieg okoliczności. Trzecie


<p>386</p>

maneż – ujeżdżalnia. [przypis redakcyjny]

<p>387</p>

geszefciarz – pogardliwie: człowiek ustawicznie goniący za zyskownymi, a nie zawsze uczciwymi interesami. [przypis redakcyjny]

<p>388</p>

dom Łęckich – wg S. Godlewskiego prawdopodobnie opisuje tu Prus dom, przy ul. Kruczej 26, który podobnie jak prawie cała ulica uległ zniszczeniu w czasie powstania warszawskiego. Na odbudowanej obecnie ulicy Kruczej mieszczą się głównie gmachy urzędów i instytucji. [przypis redakcyjny]

<p>389</p>

klasyczne rysy – rysy idealnej piękności według starożytnych wzorów greckich. [przypis redakcyjny]