31 WŚRÓD MARTWYCH. Grudzień 2016 56 | Sarah
32 Epilog
33 Przypisy
Niesamowitej Erin Mitchell
Tak już głęboko we krwi ludzkiej brodzę,
Że równie ciężko w tył kroki odwodzić.
William Szekspir, Makbet; przełożył Leon Ulrich
Dajcie mi dziecię, nim skończy siedem lat, a pokażę wam mężczyznę.
Święty Ignacy Loyola
PROLOG
Zabijcie mnie.
Posterunkowa Nita Bevan uświadomiła sobie, że jej partner, Martin Coles, jest gadułą. Jeżdżą razem od trzech tygodni, a facetowi gęba się nie zamyka. Owszem, przydaje się, kiedy trzeba podnieść głos, ale przez resztę czasu gada i gada, i gada. A jak już wejdzie na jakiś temat, to nie ma zmiłuj. Nieważne, jak chłodne i zdawkowe są jej odpowiedzi ani jak błahy jest temat rozmowy – można mieć pewność, że kiedy Martin wróci do radiowozu i rzuci: „Na czym to ja skończyłem? A, tak”, podejmie przerwany wątek dokładnie w tym miejscu, w którym skończył, gdy nadeszło zgłoszenie. Jakby miał w głowie cholerną zakładkę.
Nie inaczej jest teraz, kiedy jadą Dolgellau Road. Temat dnia: tosty z serem i kto robi najlepsze. Ma nadzieję, że uporają się ze zgłoszeniem na tyle szybko, że zdążą do taniej knajpki w Fairbourne, która jego zdaniem jest lepsza od Old Station Café w Bala i Sea View w Barmouth.
– Rewelacyjny ser caerphilly i chutney z cebuli – mówi. – Mają tam też pyszne walijskie ciasteczka. Chyba lubisz walijskie ciasteczka, co?
Zabijcie mnie.
– Nie jestem pewna, czy miałam okazję je jeść – odpowiada Nita. W końcu jest w Walii dopiero od miesiąca. W Essex nie są one zbyt popularne.
– Nigdy nie jadłaś walijskich ciasteczek?! – woła zdumiony. – To tak, jakbyś nie żyła! – Skręcają za róg i ku jej uldze, widzą land rovera, którego szukali. Jego właściciel stoi obok ubrany jak farmer ze wzgórz, w kraciastą koszulę i kalosze.
– No to jesteśmy – rzuca Nita i parkuje na poboczu.
Mieszkańcy wzgórz dzielą się na dwie kategorie: gadatliwych, jak jej partner, i małomównych. Na szczęście Gavinowi Reesowi bliżej jest do tych drugich. I z całą pewnością nie zawraca sobie głowy lokalnymi przysmakami. W przeciwnym razie ślęczeliby tu cały dzień, zanim wzięliby się do roboty.
– Dzięki, że przyjechaliście – mówi. – Wolałbym nie wchodzić tam sam. Wtargnięcie i takie tam. Sami rozumiecie.
– Ale jest pan sąsiadem, tak? – pyta Nita.
– Tak. Jestem właścicielem farmy po drugiej stronie wzgórza. Ale ci tutaj nie są zbyt życzliwi. Nie lubią gości. Byłem tu ledwie kilka razy i zawsze wcześniej musiałem się umówić.
Są osiem kilometrów w głębi lądu, w pobliżu bujnych lasów liściastych na wzgórzach Parku Narodowego Snowdonia, lecz powietrze wypełniają wrzaski mew. Mew i kruków. Gdyby się nie znała, po zapachu, który unosi się w powietrzu, podejrzewałaby, że ktoś urządził sobie wśród drzew wysypisko śmieci. Spogląda na małą chatkę, wysoką metalową bramę i mur otaczający las. Wszystko jest zamknięte, a chatka wydaje się opuszczona.
– I myśli pan, że coś się stało, bo…?
Martin zamknął się i słucha z uwagą. Dziwny z niego człowiek. Można by pomyśleć, że nie zwraca na nic uwagi, ale w kontaktach z ludźmi ma niezawodne wyczucie.
– Chodzi o ten zapach – mówi rolnik.
– Aha – rzuca Nita. – Czyli nie jest on normalny?
– A pani wydaje się, że jest? – pyta Rees.
Nita krzywi się tylko. Nie, myśli, ale zapachy mają różne źródła. Była w wystarczająco wielu gospodarstwach, by wiedzieć, że nie należy wyciągać pochopnych wniosków.
Ale ta woń jest jakaś inna. Wszechobecna, przyprawiająca o mdłości. Cuchnie ściekami, dojrzałym serem i rozkładem. Sprawia, że powietrze jest gęste, tak gęste, że zdaje się przywierać do ubrań. Cokolwiek jest za tą bramą, kiedy to zobaczą, Martinowi odechce się tostów.
– No i krowy – ciągnie Rees. – Od kilku dni muczą na pastwiskach. Jakby się czegoś bały. Chyba dawno ich nie dojono.
– Rozumiem – mówi Nita. – A właściciele?
– To… – farmer zastanawia się nad doborem słów – dziwacy. Jacyś hippisi surwiwaliści. Siedzą tu od trzydziestu lat, szykując się na apokalipsę.
– Apokalipsę?
Rees kiwa głową.
– Zrobili zapasy na lata.
– Ilu ich jest?
Rolnik zdejmuje czapkę z daszkiem i drapie się w tył głowy.
– Trudno powiedzieć, jak człowiek tam nie wchodzi, a oni nie wychodzą… Ale trochę ich będzie.
– Dobrze – ucina rozmowę Nita. – Zgłosimy się do centrali i otworzymy bramę.
* * *
Pierwsze ciało znajdują w połowie drogi na wzgórze. To mężczyzna, chudy i ogolony na łyso, leżący na ścieżce, twarzą do ziemi. Zatrzymują się za land roverem Reesa, wysiadają z radiowozu i w milczeniu patrzą na zwłoki. Nie ma sensu sprawdzać, czy żyje. Jest siny, a do jego otwartych ust wlatują i wylatują z nich muchy plujki.
– Zna go pan? – pyta Nita, lecz Rees kręci głową. Teraz już całkiem odebrało mu mowę. Nic tylko mruga.
Nita łączy się z centralą i wzywa posiłki. Trupy wykraczają poza jej kompetencje. Mężczyźni stoją przy zwłokach i rozbieganym wzrokiem patrzą na drogę przed nimi. Nita uświadamia sobie, że z ich trójki to ona jest najspokojniejsza. Ale przecież po to tu jestem, myśli. Po tym, jak wypaliła się w Londynie, gdzie bez przerwy miała się na baczności przed terrorystami i nastoletnimi nożownikami, perspektywa życia na wsi z kradzieżami na farmach i sporadycznymi bójkami w pubie wydawała się jej niebywale atrakcyjna.
A teraz poci się pod kurtką odblaskową, bo znalezione na drodze ciało nie zwiastuje niczego dobrego.
– Lepiej chodźmy pieszo – odzywa się w końcu. – Do przyjazdu techników musimy go zostawić tak, jak jest.
* * *
Ptaki są pierwszym i najbardziej oczywistym znakiem. Mewy, które zauważyła wcześniej, i duże czarnowrony o lśniących piórach. Całymi stadami – chmarami – kołują na niebie i opadają na otoczoną wysokim murem ziemię, gdzie w drugim końcu sadu kominy starej posiadłości strzelają w niebo. Powietrze wibruje od ich krzyków. Nie miałam o niczym pojęcia, myśli Nita. Z drogi niczego nie widać. Pranie – bielizna pościelowa – wisi rozpięte na sznurach między jabłoniami, chociaż od dwóch dni nie przestaje mżyć. Nie podoba mi się to. Wcale mi się to nie podoba. Powinni tu być jacyś ludzie. Całe to miejsce powinno tętnić życiem.
– Czy mewy jedzą padlinę? – pyta.
–