– Już nie mogę.
– Proszę, nie marudź. Na litość boską, chcesz tu przesiedzieć cały dzień?
– Nie, ale ja już naprawdę nie mogę.
– Ostatnie trzy łyżeczki.
– Jedna.
– Mamo, daj jej spokój.
Na szczęście do pokoju weszła mama, w szarej sukience, w której wyglądała ślicznie i która ładnie podkreślała kolor jej oczu, i wbrew protestom babci zabrała Ewie sprzed nosa kubek z niedojedzoną różowo-białą breją. Z zadowoleniem wpakowała sobie do ust solidną porcję kisielu i zakończyła męczarnię córki.
– Takimi metodami niczego nie osiągniesz.
– Wiem, ale chyba już wszyscy jesteśmy zmęczeni.
– Dziecko musi jeść witaminy.
– Wiem, wiem.
– Skoro wiesz, to nie rozumiem, dlaczego tak się zachowujesz.
– Ewcia zje za chwilę jabłko, prawda, kochanie?
Dziewczynka pospiesznie przytaknęła, choć zdawała sobie sprawę, że zjedzenie ugotowanego w kompocie jabłka będzie równie wielką gehenną.
– Rób, jak uważasz – prychnęła z niezadowoleniem babcia i zamaszystym krokiem udała się do swojego pokoju.
Tymczasem mama wyciągnęła Ewę na podwórko.
– Chodź, coś ci pokażę.
Wojciech stawiał właśnie wiklinowy popiskujący koszyk na drewnianej zielonej ławce, którą tata postawił tuż koło wejścia do domu. Zupełnie tam nie pasowała, ale był z niej tak dumny, że nikt nie miał odwagi protestować. Podobno powstała w miejscu, które rodzice nazywali manufakturą zabawek. Ewa lubiła tam chodzić i patrzeć, jak powstają koniki na kółkach, które można za sobą ciągnąć, klocki, z których można było budować wieże, ale najbardziej podobały jej się kaczki z łapkami zrobionymi z kawałków skóry, które można było pchać przed sobą na kiju. Śmiesznie plaskały, gdy przesuwało się je po podłodze w domu, co jednak bardzo irytowało babcię.
– A co?
– Basia! – Mama głośno zawołała siostrę Ewy, która w podskokach wyłoniła się zza rogu. – Chodź szybko! Mam dla was niespodziankę!
Zaciekawione dziewczynki podeszły do koszyka zamkniętego wiklinowym wiekiem. Gdy mama je podniosła, ich oczom ukazało się dziesięć ślicznych żółciutkich kaczuszek. Jak na zawołanie obie zaczęły piszczeć z zachwytu i dopytywać, czy można wziąć je na ręce.
Mama posadziła je obok koszyka na zielonej ławce i dała do rąk po małym, przestraszonym kaczątku. Były takie milutkie i delikatne. Popiskiwały śmiesznie i usiłowały dziobać, co bardzo łaskotało.
Wreszcie mama uwolniła wszystkie kaczuszki i kazała dziewczynkom się nimi opiekować. Ptaki, wiedzione jakimś magicznym instynktem, od razu skierowały swoje małe koślawe nóżki w stronę bajorka, które szumnie nazywano stawem.
Z zadowoleniem taplały się na brzegu, a Ewa i Basia pod okiem roześmianej cioci Zosi wchodziły za nimi do wody. To byłby cudowny i niezapomniany dzień, gdyby nie to, co wydarzyło się pod wieczór i co też okazało się niezapomniane, tylko w zupełnie inny sposób.
Basia tuż przed kolacją odgoniła Ewę od kaczątek, tłumacząc jej jak zwykle, że jest za mała, choć w myślach pewnie dodawała kolejne epitety w stylu „głupia”, i biorąc każdą kaczuszkę do ręki, całowała ją i ściskała przed włożeniem do koszyka, w którym miały spędzić noc.
Po mozolnej operacji dziesięciu uściśnięć i dziesięciu pocałunków wbiegła radośnie do domu, oświadczając, że kaczuszki już grzecznie śpią.
Mamę coś jednak zaniepokoiło, bo pospiesznie wyszła na podwórze i zajrzała do zamkniętego wiklinowego koszyka. Ewa zerknęła jej przez ramię. Kaczuszki rzeczywiście grzecznie leżały w dwóch równych rzędach obok siebie. Niestety nie oddychały.
Baśka zakochała je na śmierć, a afera, jaka wtedy wybuchła, obijała się Ewie po głowie, jeszcze gdy leżała pod zbyt ciepłą kołdrą. Szkoda, że tak się zakończył ten niezapomniany dzień.
7
Mamy ogromne szczęście, że mieszkamy na wsi, bo nie cierpimy tak głodu jak ludność miast i miasteczek. Możemy do nędznych racji żywieniowych dorzucić to, co uda nam się wyhodować, zebrać na łąkach czy w lesie. Wprowadzone przez Niemców w Generalnym Gubernatorstwie kartki[6] nie zaspokajają w najmniejszym stopniu podstawowych potrzeb i nie potrafię pojąć, jak ludzie mogą przetrwać, nie mając rodziny czy znajomych na wsi albo w lepiej sytuowanych kręgach. Sklepy rozdzielcze, w których można odebrać tę śmieszną przydziałową ilość żywności, stały się najważniejszymi punktami na naszej mapie, a ja błogosławię chwile, gdy udaje mi się zdobyć i ukryć trochę nadprogramowego jedzenia.
Najbardziej zdumiewa to, jak bardzo zmienił się pejzaż społeczny. Nagle się okazało, że proste baby i służące, cwaniacy i kombinatorzy znaczą więcej niż zamożni „państwo”, u których do niedawna służyli. System kartkowy niespodziewanie zrównał biednych i bogatych, z tą tylko różnicą, że ci pierwsi nic sobie nie robią z zasad i wręcz czerpią satysfakcję z tego, że ich niedawni żywiciele nie potrafią się odnaleźć w nowych warunkach. Że damy i paniusie muszą się imać najbrudniejszych prac, że panowie sami muszą się zaprzęgać do najtrudniejszych robót, że nie ma komu zaufać i zapłacić za lojalność. Zresztą to pojęcie się zupełnie zdewaluowało.
W czasie wojny człowiek nie wie, jak sam się zachowa, a co dopiero mówić o relacji z innymi.
Prawda jest taka, że niedawno sama byłam taką paniusią, która co prawda potrafiła wygłosić kilka łacińskich sentencji i zagrać na pianinie, za to z pewnością nie umiała napalić w piecu, zakisić kapusty czy upiec chleba. Moje dłonie twardnieją, z dnia na dzień robią się coraz bardziej szorstkie i silniejsze. Już nie przejmuję się tym, że pobrudzę je ziemią, że nie nasmaruję glicerynowym kremem. Niespodziewanie przeszłam zafundowany przez życie szybki kurs samodzielności i już rozumiem pojęcie płodozmianu, wiem, jak pomóc cielącej się krowie, i nauczyłam się targować. I choć wstyd się przyznać, zgłębiłam arkana kombinowania, polegające na minimalnym zaufaniu do innych, skrytości, twardej postawie i negocjowaniu przy wymianie towarów. Nauczyłam się kłamać i zaprzeczać, patrząc rozmówcy prosto w oczy, i wreszcie zrodziła się we mnie zwierzęca siła, która uczyniła mnie zdolną do wszystkiego, byle tylko obronić rodzinę i przetrwać.
Odwiedza nas moja przyjaciółka z lat gimnazjalnych, Anka, która w ślad za rodziną wyruszyła wbrew rozsądkowi na Wschód. Na nic się zdała wczorajsza długa rozmowa i tłumaczenie, że to nie najlepszy kierunek. Upiera się, że za wszelką cenę musi dołączyć do swoich. Część drogi pokonała koleją, część piechotą, wędrując od znajomych do znajomych, a ja nie mogę pojąć, jak ta zahukana i nieśmiała dziewczyna zdobyła się na odwagę samotnej wędrówki.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że w pojedynkę pokonam dłuższą i trudniejszą