– Coś taki zadowolony?
Jego radość podświadomie budzi mój lęk i jak zwykle pospiesznie usiłuję odgadnąć, co tym razem wymyślił. Ostatnio taki entuzjazm wywołało obmyślenie skrytki na trzydzieści trzy karabiny. Mój sprytny mąż ukrył je mroźną nocą, niemal odmrażając sobie palce u rąk, w ogrodzie w słomianych chochołach. Nie przewidział, że za kilka dni nadejdzie odwilż, a chochoły osuną się ku ziemi. Jakież były moje zdziwienie i przerażenie, gdy o słonecznym i jasnym poranku w ogrodzie miałam sad składający się ze sterczących ze słomy karabinów. W mieszkaniu zapanowała prawdziwa panika, bo nie dość, że Floriana akurat nie było w domu, to w dodatku rozeźlona Ada kręciła się wszędzie, nie potrafiąc znaleźć sobie miejsca. Musiałam zagonić ją do zagniatania ciasta na makaron, a sama, bez płaszcza, spocona, zbierałam kolejne sztuki broni i upychałam je w słomie w stodole. Myślałam wtedy, że gołymi rękoma zabiję Floriana, jak już się zjawi.
Tym bardziej teraz się boję, co wykombinował.
– Nareszcie, kochana, nareszcie! – Florian chodzi po domu i pohukuje z zadowolenia, przy okazji robiąc przegląd garnków na piecu.
– Boże, Florian, coś ty zrobił?
– Dlaczego zakładasz najgorsze?
– Bo cię znam.
– Znowu panikujesz.
– Florian, mów, co się stało!
Człapię za nim po kuchni, a mój mąż jak gdyby nigdy nic myje nad balią ręce. Rozpiął koszulę i wyciągnął ją ze spodni, by ochlapać wodą pachy i tors. Prycha przy tym jak źrebak.
– Zrób mi herbaty.
– Florian, do cholery, o co chodzi? – Opieram się o parapet, na którym stoi gliniana doniczka z mizerną, wykrzywioną pelargonią, którą z trudem wyhodowałam z zeszłorocznej sadzonki.
– Odbiliśmy wszystkich!
– Boże, Florian, kogo? – Naprawdę panikuję i odwracam się do okna, jakbym się spodziewała, że gdzieś tam czai się niebezpieczeństwo, które zaraz zapuka do naszych drzwi.
– Nie mówiłem ci?
– Nie, nic mi nie mówiłeś. – Ponownie skupiam uwagę na Florianie. – I choć zawsze twierdziłam, że nie chcę wiedzieć o twoich pomysłach, teraz jestem innego zdania. W nocy słyszałam strzały.
– Bardzo możliwe.
– I mówisz to tak spokojnie?
– Tak, bo nic się nam nie stało. – Florian ciężko opada na krzesło i zaczyna oglądać sobie paznokcie, pod którymi widoczny jest brud.
– Nikt nie strzela bez powodu.
– Odbiliśmy ludzi z więzienia w Radomsku[9].
– Chryste Panie! – Niemal osuwam się na krzesło.
– Sama widzisz, że to dobra wiadomość.
– Przecież Niemcy będą chcieli się zemścić, nie pomyślałeś o tym? Dotrą pewnie też tutaj.
– Bez obaw, nie są takimi bystrzakami.
– Florian, co ty mówisz? Jak można być takim naiwnym? Zobaczysz, że to się źle skończy.
– Zaczynasz marudzić jak twoja matka. Nie wierzysz, że możemy zwyciężyć, że nasze działania są skuteczne?
– To bardzo krótkowzroczne.
– Wiesz, nie chce mi się z tobą dyskutować.
Obrażony Florian wycofuje się do naszej sypialni. Słyszę szamotaninę i domyślam się, że zmienia ubranie, co oznacza, że przy naszym łóżku znajdę stos brudnych rzeczy, które powinnam wyprać i równo poskładane włożyć do szafy. Pewnie to też jedna z patriotycznych powinności. Nie mam siły się kłócić, bo wiem, że moje opinie nie zostaną wzięte pod uwagę i nie zmienią charakteru Floriana. Nie wymogę też na nim większej ostrożności.
*
Myślałam, że mój mąż nie może być już głupszy i bardziej zawzięty, tymczasem się myliłam. Kilka dni później podekscytowany Florian znowu pojawia się w domu. Tym razem wieczorem, leje jak z cebra, tak że trudno nawet psa wyrzucić na dwór. Nie wiem, jak w takich okolicznościach dają sobie radę partyzanci, i nie chcę o tym myśleć.
Florian jest przemoczony do suchej nitki, jednak jego policzki są zarumienione, a oczy płoną dzikim blaskiem, i już wiem, że znowu coś się stało. Wypycham mamę z Zosią do pokoju dziewczynek, by wspólnie pooglądały książeczki. Mamy ich zaledwie osiem, ale za to są kolorowe i dziewczynki nieustannie je wertują. Szczególnie Ewa upodobała sobie stare wydanie Baśni Andersena i biega z nim pod pachą z nadzieją, że setny raz namówi kogoś do przeczytania tej samej, dobrze znanej bajki. Matka oczywiście wachluje uszami i chętnie by została, by posłuchać, o czym rozmawiamy.
– Mamo, proszę, daj nam chwilę.
– Znowu macie jakieś tajemnice? – pyta naburmuszona.
– Nie, ale jesteśmy małżeństwem i czasem musimy porozmawiać.
– Niby o czym? – Matka, gderając, wycofuje się jednak w stronę korytarza i ma tyle taktu, by zamknąć za sobą drzwi.
– Florian, co jest?
– Masz coś do jedzenia?
– Musisz chwilę poczekać. Ziemniaki dochodzą – odpowiadam. – Zaraz będzie mięso.
Dziś wyjątkowy dzień, bo udało mi się zdobyć, dopłacając pół kilogramem soli, wieprzową łopatkę i teraz mielę mięso w solidnej metalowej maszynce przymocowanej do blatu stołu. Mam zamiar ugotować kilka klopsików w sosie koperkowym i podać z ziemniakami i surówką z kiszonej kapusty.
– Świetnie, bo jestem głodny jak wilk. Masz ochotę na kieliszeczek koniaku?
– Florian, przerażasz mnie. Co chcesz świętować koniakiem? – Jestem zdziwiona. Jedyny alkohol, jaki pijamy, to słodkawe domowe wino, za którym szczególnie nie przepadam, i wódka z gorzelni Baczewskiego, zwłaszcza lekko słodkawa kminkówka. Najbardziej lubię ajerkoniak i nalewkę wiśniową, więc tym bardziej jestem zaskoczona propozycją.
– Nic.
– Przecież w to nie uwierzę.
– Dobrze, powiem ci, ale to nie może wyjść poza te ściany. Nie wolno ci powiedzieć nawet matce.
– Też pomysł. Jakbym mogła jej się z czegoś zwierzyć.
– Zabiliśmy dwóch Niemców.
Spoglądam na niego z niedowierzaniem. Automatycznie kręcę korbą maszynki, sznurki mięsa spadają do emaliowanej, mocno poobijanej miseczki.
– Auu!
– Co się stało?! – Florian niewidzącym wzrokiem toczy po kuchni, a ja mam mroczki przed oczami i jestem bliska zsiusiania się z bólu.
– Cholera, uuu! Jak boli!
– Co zrobiłaś?
– Wkręciłam palec! – Wyszarpuję gwałtownie rękę z upiornej maszynki i pospiesznie zanurzam ją w wiaderku z zimną wodą. Czuję, jak środkowy palec pulsuje i puchnie, jednocześnie staje się coraz bardziej siny. Zaczyna mi się robić słabo i muszę usiąść.
Tymczasem Florian rozparty przy stole, najwyraźniej przyzwyczajony do cięższych kontuzji niż moja, spokojnie opowiada, jak to nad ranem zastrzelili w lesie dwóch gestapowców.
W miarę jak mój naiwny i dumny z siebie małżonek opowiada o zasadzce, którą osobiście wymyślił, ból palca staje się dla