– Ręce do góry! Schnell!
Na dworze panuje okropny zgiełk i hałas. Psy ujadają jak wściekłe, po chwili słychać dwa strzały i urywany skowyt jednego z nich uświadamia nam, że ucichły na zawsze. Dom w kłębach kurzu, przy wtórze ryku silników i niemieckich komend natychmiast zostaje otoczony. Trwamy z podniesionymi rękami, nie zważając na to, że ramiona stają się coraz cięższe i cierpną. Serce mi pęka, gdy widzę, jak Ewa z Basią podnoszą rączki i milczą, pobladłe i przerażone. Matka, jak to ona, po chwili zaczyna protestować, ale zaraz zostaje uciszona ciosem kolby w biodro. Jęczy i daje za wygraną.
Nie wiem, na co liczyła. Że starsza pani zrobi na nich wrażenie? Czasy, gdy istotne były pochodzenie, status społeczny i majątek, dawno minęły. Teraz ważne jest tylko to, czy ma się dostatecznie aryjskie rysy twarzy, odpowiednio czystą krew i zapiekłe, spójne z nazistowskimi poglądy.
Naraz zdaję sobie sprawę, że nie pomogą tłumaczenia, usprawiedliwienia, a sąd nad nami odbędzie się tu i teraz. I podświadomie zaczynam się bać bólu. Nie chcę, by dzieci umierały na moich oczach, ale też nie chcę, by widziały moją śmierć. Wiem, że żadna z nas nie będzie w stanie wymazać tego obrazu z pamięci.
Niemal czuję, jak w okolicznych, choć sporo od nas oddalonych domach ludzie chowają się po kątach, jak pada na nich cień nieszczęścia, które nas dotyka. Jak oddychają z ulgą, że niemieckie budy ominęły ich domostwa. Jak się boją, uciekają do lasu, ukrywają swoje tajemnice. Wiem, że gestapo w naszym domu oznacza zagrożenie także dla nich. Ale jednocześnie mam świadomość, że ktoś z nich musiał nas wydać.
– Gdzie twój mąż?! – Najważniejszy i najsztywniejszy gestapowiec podchodzi do Zosi na odległość kilku centymetrów i bezceremonialnie wrzeszczy jej prosto w twarz.
We wpadających promieniach słońca, które jak gdyby nigdy nic przenika przez robione na szydełku firanki, widzę, jak ostrym słowom towarzyszy fontanna kropelek śliny opadających na jej skórę, włosy i ubranie. Dziewczynki płaczą coraz głośniej i rozpaczliwiej.
– Mamo!!! – krzyczą jednocześnie.
– To mój dom – spieszę z wyjaśnieniem.
– Zamknij się. – Stojący obok żołnierz wymierza mi siarczysty policzek.
Uderzenie odrzuca moją głowę, tak że obijam boleśnie skroń o twardą boazerię, a skóra pali jak przypalana rozgrzanym do czerwoności żelazkiem. Łzy bólu i złości, dotychczas ukryte pod powiekami, teraz ciekną mi po twarzy.
– Mamo!
– Mamo! Ja chcę do mamy!
– Mamo! Mamo!
Odruchowo przesuwam językiem po zębach, sprawdzając, czy są na swoim miejscu. Tymczasem oficer, jak się domyślam po jego władczej postawie, uderza w twarz niespodziewającą się ciosu Zosię, zostawiając na jej twarzy ciemnoczerwoną plamę, po czym kieruje ciężkie kroki w moją stronę.
– Chodź tu! – wrzeszczy tak, że mimowolnie zaczynam cała drżeć, ale jednocześnie ze strachu nie jestem w stanie zrobić kroku. – Głucha jesteś?!
Pchnięcie kolbą w plecy wyrywa mnie z marazmu i robię krok w jego kierunku. On tymczasem dopada mnie, chwyta lewą ręką mocno za żuchwę i zbliża twarz do mojej, tak że czuję jego nieprzyjemny kwaśny oddech zmieszany ze smrodem papierosów. Ma bladoniebieskie, niemal wodniste oczy z dwiema brązowymi plamkami na lewej tęczówce. Już wiem, że nigdy ich nie zapomnę.
Basia wyrywa się innemu gestapowcowi i dopada do moich nóg, zaraz za nią biegnie nieporadnie mała Ewa. Potyka się w połowie drogi i przewraca, szeroko rozkładając ręce, ale podnosi się szybko i też wiesza się na mojej sukience. Czuję ich ciepłe małe rączki i odruchowo opuszczam dłonie, by pogłaskać je po główkach.
– Trzymaj ręce w górze! – krzyczy do mnie jeden z Niemców i wydaje polecenie, by zabrać dzieci.
– Nie, błagam, zostawcie je, nic im nie róbcie! – Bezradnie miotam się w spazmach rozpaczy.
– To powiedz, gdzie jest Florian.
– Nie wiem. – Boże, jak bardzo się boję!
– Zastanówmy się: naprawdę nie wiesz, gdzie jest twój mąż? – To mówiąc, chwyta Basię za warkoczyk i przyciąga do siebie. Mała krzyczy z bólu i przerażenia, wije się jak piskorz, ale mężczyzna jest zbyt silny, by mogła sobie z nim poradzić. – Może ci się przypomniało?
– Nie wiem, nie mam pojęcia. Rano jak codziennie poszedł do lasu.
– Po co?
– Do pracy. Jest leśniczym. – Nieznacznie nabieram odwagi i mój oddech powolutku się wyrównuje.
– Ciekawe.
– Błagam, proszę, puśćcie ją, powiem wszystko, co wiem.
Niemiec patrzy na mnie z zadowoleniem jak na zaszczute zwierzę. Jego satysfakcja, poczucie wyższości i władza materializują się między nami.
– No proszę, widzę, że wraca ci pamięć. – Puszcza małą, która natychmiast do mnie dopada. – Weźcie je! – Machnięciem ręki pokazuje jednemu ze stojących za mną żołnierzy, by zaprowadził dziewczynki do pokoju.
Zostają wepchnięte brutalnie do naszej sypialni, a klucz w zamku zostaje przekręcony. Zza drzwi dobiega histeryczny, rozpaczliwy płacz, któraś z nich szarpie klamkę, a ja nic nie mogę zrobić. Nie mogę ich uspokoić ani okłamać, że nic się nie dzieje. Są takie małe, Ewa nie ma jeszcze trzech latek, Basia ma prawie sześć. Moje kruszynki.
– Gdzie on jest?
Wrzask gestapowca przywraca mnie do rzeczywistości.
– Nie wiem, poszedł do lasu.
– Co tam robi?
– Pracuje – powtarzam dobrze przećwiczoną kwestię. – Jest leśniczym.
– Czym się zajmuje?
– Dokładnie nie wiem. Prowadzi tartak, wycina drzewa…
– Kogo ukrywacie?
– My? – Robię wielkie oczy. – Nikogo – odpowiadam niemal oburzona.
– Lepiej się przyznaj, to kara będzie mniejsza.
Patrzy na mnie ironicznie. Bawi się ze mną jak kot z myszą i widzę, jak bardzo jest zadowolony z tego, że on może wszystko, mnie zaś nie wolno nic. Niespodziewanie staje się moim bogiem, od którego zależy, czy będę żyć, czy przetrwają moje dzieci, czy będzie istniał mój świat. Jednak nie potrafię się do niego modlić. Jak największa naiwniaczka liczę, że zdarzy się cud.
Ale oczywiście takie rzeczy nikomu się nie przytrafiają. Przynajmniej nie mnie. Mogę tylko grać w tę grę, błagając o litość. Mogę tylko powtarzać jak mantrę, że nic nie wiem.
– Ja nikogo nie ukrywam.
– Kim są te kobiety? – Groźnie spogląda na matkę i Zośkę.
Widzę, że podobnie jak ja nie mają siły trzymać dłużej uniesionych rąk. Powoli nasze ramiona, milimetr za milimetrem, opadają, a oni na szczęście nie każą nam ich ponownie unosić. Stado niespokojnych mrówek zaczyna wędrować w kierunku opuszek, boleśnie przywracając w kończynach krążenie. Zginam i rozprostowuję palce, zmuszając mrówki do szybszego biegu. Odzyskuję czucie, bardzo boli mnie też wkręcony w maszynkę palec.
– To moja matka i siostra.
– Co tu robią? Odpowiadaj pełnymi zdaniami, bo… – Zamierza się na mnie, a ja odruchowo się odchylam i zaraz czuję szturchnięcie kolby między łopatkami.
– Moja matka, Maria Stawowy, mieszka z nami, odkąd straciła mieszkanie, a moja siostra,