Tajemnica z Auschwitz. Nina Majewska-Brown. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Nina Majewska-Brown
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Документальная литература
Год издания: 0
isbn: 9788311158405
Скачать книгу
pragnął być również mózgiem wszelkich operacji.

      Nie nacieszył się jednak walką zbyt długo. Już dziewiętnastego września, podczas przekraczania Bzury w okolicach Kamionu, dostał się do niemieckiej niewoli. Wtedy jeszcze Niemcy nie stosowali tak radykalnych rozwiązań jak pod koniec wojny i mój Florian miał więcej szczęścia niż rozumu, bo objęło go rozporządzenie władz niemieckich o zwolnieniu do domów wszystkich urodzonych na terenie dawnego zaboru pruskiego.

      I wówczas Florian wykonał pierwszą woltę: musieliśmy wyjechać z rodzinnych stron, porzucić przyjaciół i bliskich i przenieść się na teren Generalnego Gubernatorstwa. Dzięki znajomościom zamieszkaliśmy w majątku hrabiny Sobańskiej w Kobielach Wielkich, gdzie Florian pełnił obowiązki leśniczego.

      To był szok. Nagle przenieśliśmy się z wygodnego domu do niewielkiego służbowego mieszkanka w wielkim majątku. Przydzielono nam niezbyt duży pokój i łazienkę w korytarzu oraz zaproponowano wyżywienie w pałacowej kuchni. Choć był to trudny czas, starałam się, żeby nasze życie wyglądało w miarę normalnie. Bawiłam się z Basią, chodziłyśmy na spacery i w miarę możliwości pomagałam trochę w ogrodzie i w kuchni. Choć słyszało się o walkach i złu, które rozlewa się po kraju, nasze życie płynęło może nie szczęśliwie, lecz przewidywalnie, co wówczas było względnym luksusem. Ja jednak tęskniłam za naszym domem, kuchnią i życiem na własnych warunkach, a nie pod dyktando pałacowego rytmu.

      Nowo wybudowana leśniczówka, zdjęcie z archiwum prywatnego

      W 1942 roku udało nam się wybudować nieopodal pałacu, na skraju lasu, własny dom, w jakże lubianym przez nas prostym stylu. Nareszcie mieliśmy swój kąt, kury, króliki i krowę. Pomagaliśmy innym, zaprosiliśmy na stałe moją matkę, niedawno owdowiałą, i siostrę, która niebawem wraz z mężem zamieszkała po sąsiedzku.

      Mimo przykrych doświadczeń mój mąż znowu zaczął się zbroić. W powstającej leśniczówce wybudował za ścianą korytarza skrytkę, w której mogły się schować dwie osoby. Zaczął się udzielać w lokalnej społeczności, doskonalić w budowaniu ziemianek i zamiast skupować gdzie i od kogo się da żywność, nabywał kolejne sztuki broni. Czyścił je z namaszczeniem i chował, planował i tworzył sieć kontaktów. Zmusił mnie do zajęcia się krótkofalówkami i przeszkolił, tak że potrafiłam, a raczej musiałam zająć się nasłuchem. W domu pojawiali się obcy ludzie, którzy w imię wielkich spraw ładowali się do naszej niewielkiej kuchni i przy stole, pochłaniając nasze zapasy, półszeptem rozprawiali na tematy związane z walką i odparciem wroga.

      Zniknęłyśmy z pola widzenia Floriana. Stałyśmy się przezroczyste, liczył się tylko zbrojny zryw i zorganizowanie wśród okolicznych i dalszych leśniczówek sieci konspiracyjnej, której zadaniem było przerzucanie i ukrywanie ludzi, wykonywanie poleceń z tak zwanej góry (nigdy nie zrozumiałam, co to za góra) i wreszcie walka w lesie z Niemcami w partyzanckim stylu. W dodatku Florian miał równie wielkie ambicje zawodowe. Nie wystarczyła mu działalność w lesie, musiał się wykazać również na tym polu. Wybudował tartak, suszarnię, stolarnię, zajmował się młodnikami, a nawet stworzył niewielką manufakturę drewnianych zabawek. Jednym słowem robił wszystko, co się dało zrobić z drewnem. Usiłował zmechanizować i unowocześnić pracę – to był jego drugi wielki plan na życie. Był z siebie dumny, a ja widywałam go coraz rzadziej.

      *

      Byłam przerażona. Plan numer jeden, czyli walka partyzancka, cicha i podstępna, stała się wytyczną naszego życia. Wszystko działo się bardzo szybko, a ja siłą rzeczy byłam w jakiś sposób włączona w te działania. Jestem patriotką, ale dla mnie liczyło się przede wszystkim bezpieczeństwo dziewczynek i rodziny. Kłóciliśmy się o to z Florianem wielokrotnie. Usiłowałam mu wytłumaczyć, że umiejętność budowania ziemianek nas nie nakarmi, ale niewiele osiągnęłam. Twierdził, że tartak przynosi dochód i nie powinnam się martwić, ja jednak nie potrafiłam przegonić ponurych myśli. Faktycznie wtedy nie brakowało nam pieniędzy. Oczywiście nie mieliśmy ich dużo, ale z pewnością zaspokajały nasze niewygórowane potrzeby.

      Na co dzień byłam zdana na siebie, na swój instynkt.

      Nic nie mówiąc mężowi, znowu zaczęłam robić zapasy. Teraz we własnym domu miałam gdzie je schować. Kupowałam mąkę, kaszę, cukier, suszyłam na słońcu pocięte w cienkie talarki warzywa i owoce, zrobiłam zapas herbaty, ale suszyłam też rumianek, dziurawiec i inne zioła. Przechowywałam to wszystko w szczelnie zamkniętych słojach w piwnicy. Pamiętając, jak cenna była sól podczas pierwszej wojny światowej i ile można było za nią uzyskać, zrobiłam też spory jej zapas. Już wcześniej zaopatrzyłam się w niezbędne leki i opatrunki, wychodząc z założenia, że lepiej ich nie wykorzystać i przeterminowane wyrzucić, niż nie mieć pod ręką, gdy będą potrzebne.

      Zakupy robiłam dyskretnie, żeby nie wzbudzać nadmiernego zainteresowania sąsiadów. Korzystałam z pomocy jednego z naszych pracowników, który z racji obowiązków zawodowych często jeździł po okolicy. Upychałam wszystko w spiżarni, za regałem, w skrytce, o której wiedziałam tylko ja. Myślę, że nawet nasza służąca Ada nie domyśliła się, jaki magazynek żywności stworzyłam. Przestałam ufać ludziom, uznając, że im mniej wiedzą, tym lepiej. W dwóch wielkich dębowych beczkach zakisiłam kapustę, w innej ogórki, tłumacząc zdziwionej Adzie, że spodziewam się wizyty krewnych.

      Ada, najmłodsza córka zduna z sąsiedniej wsi, na szczęście była dość ograniczona i nie zadawała zbędnych pytań, ale to nie usypiało mojej czujności. Bałam się, że znając prawdę, może się bezwiednie wygadać, a tym samym zachęcić złodzieja, w czasie wojny zaś głód popycha wielu w tę niechlubną stronę.

      Rodzinne spotkanie w Sarnicach, w leśniczówce teściów Stefanii, zdjęcie z archiwum prywatnego

      Rodzina na schodach leśniczówki, tuż przed aresztowaniem, zdjęcie z archiwum prywatnego

      Karta żywnościowa, podobna do tej, jaką w czasie wojny dysponowała rodzina

      Floriana moje wysiłki nie interesowały. Dawał mi niewielkie sumy pieniędzy, tłumacząc, że ojczyzna wymaga również finansowych poświęceń. Było mi to obojętne. Zależało mi tylko na tym, by dziewczynki przeżyły, żebyśmy przetrwali. Choć uczciwie muszę przyznać, że mąż miał pewien wkład w domowe zapasy. Nie wiem, jakim cudem, i wolałam o to nie pytać, co miesiąc zdobywał na to samo niemieckie nazwisko kartę żywnościową dla dorosłych. Zawsze gdy szłam ją realizować do pobliskiego sklepu rozdzielczego, drżałam z obawy, że nasz fortel się wyda. Podejrzewałam, że pulchna kobiecina z włosami upiętymi w wielki kok na karku i twarzą pomarszczoną jak rodzynek wie o naszym oszustwie, ale, jak większość ludzi wówczas, o nic nie pytała i nie komentowała. Podobnie jak ja uważała, że im mniej wie, tym mniej jej grozi.

      Wydałam całe swoje oszczędności, lecz z każdym kolejnym kilogramem jedzenia w spiżarni robiłam się nieco spokojniejsza. Zadbałam też o ogródek. Zdobyłam z pałacu sadzonki większej liczby warzyw niż zazwyczaj. Poletko za domem kazałam obsadzić jak najgęściej ziemniakami, burakami i cebulą. Wysiałam też seler, por i marchew. Adzie powiedziałam, że chciałabym mieć trochę własnych pieniędzy i na jesieni po prostu sprzedam warzywa. Przyjęła to ze zrozumieniem.

      Choć w domu robiło się coraz skromniej, a posiłki stawały się coraz bardziej monotonne, zawsze jadaliśmy na najlepszej zastawie, jaką miałam – prezencie ślubnym od rodziców: porcelanowym kremowym serwisie z Ćmielowa wykończonym złotym paskiem. To była moja chwila luksusu i powiew nadziei, że jeszcze kiedyś będzie normalnie, a na tych talerzach znajdą się frykasy. Serwis