Hoszowski nie od razu wrócił na krzesło. Powiedział sucho:
– Kapitan Heltrein się nie myli.
– Czy pan wie – zapytał też nie od razu wschodni oficer, którego nazwiska Hoszowski nie dosłyszał – że generał Lamont tępi pojedynki z całą surowością, niezależnie od powodów, dla których się odbywają?
– Mówiono mi o tym.
– To pana jednak nie powstrzymało?
Hoszowski uśmiechnął się, nic nie wyjaśniając. Rzekł nieuprzejmie:
– Widocznie nie.
– Ile pan ma lat?
– Dobiegam trzydziestki.
– Od kiedy przy armii?
– Od dwóch lat, mniej więcej.
– Cały czas w kwaterze wodza naczelnego?
– Zacząłem w artylerii. U Antonowicza.
Hoszowski nie był ciekaw rozmowy. Nie łączyła go żadna służbowa relacja ze wschodnim oficerem, a tym bardziej podległość. Heltrein przygotował pocztę odwrotną, powinien ją zabrać i wyjść. Nic tu już po nim. Przyczyną, dla której tego jednak nie uczynił, było rozleniwienie, dziwna, niedoświadczona nigdy w tym stopniu niechęć do czegokolwiek.
– Panie poruczniku – usłyszał za plecami miękki, usypiający głos – czy bierze pan pod uwagę możliwość nieodległego awansu, wybicia się na wyższy stopień, starszeństwa, krótko mówiąc, czy myśli pan o własnej przyszłości?
– W pewnym sensie – odpowiedział Hoszowski.
– Przepraszam, w jakim sensie?
– W takim, na jaki pozwala mi moja kondycja. Armia to szansa dla takich jak ja.
– Więc niech pan będzie łaskaw zapomnieć o pojedynku. Nie było zwady między panem a Rangułtem. Pan go nigdy nie spotkał.
– Jak to nigdy? – zdziwił się Hoszowski.
Wschodni oficer uciął:
– Nigdy w życiu.
Heltrein też wstał od stołu i teraz obydwaj krążyli wokół porucznika jak sępy. Ogoleni, wymyci, doprasowani, nietknięci wojną, jakby nie tyle byli obok, co ponad nią.
– Próbowałbym się spierać – rzekł Hoszowski po dobrej chwili do siebie raczej niż do krążących nad nim mężczyzn.
– Bez skutku – odpowiedział mu wschodni oficer. – Rangułt to symbol Wielkiej Armii, jej legenda, a armia bez legendy istnieć nie może. Był z nią wszędzie. Pod Jeną, Austerlitz, w Wagram. Zdobywał Estremadurę, szturmował Madryt. To dla takich jak on prowadzi się bitwy, kampanie i wojny. Cesarz jest wysoko. Przenika w mit. A Rangułt zawsze obok, z żołnierzami, zawsze w polu, w ogniu, w natarciu, rajdzie. Legenda jest pod ręką, bark w bark, kulbaka w kulbakę. To pokrzepia i wynosi do celów, zdałoby się, niemożliwych do spełnienia, rzeczy nieosiągalnych. Rangułt to symbol i legenda.
– Ale nie wyłącznie – rzekł cicho Hoszowski.
– Wyłącznie – odpowiedział mu równie cicho oficer.
Hoszowski pogratulował lenistwu, podziękował niechęci, był kontent, że pozostał na złotym krześle pod ścianą, gdyż rozmowa zaczęła go wciągać. Rzekł, że nie rozumie rozróżnienia na osobę i symbol, że jego ogląd świata broni się przed taką antynomią.
Mężczyźni spojrzeli po sobie. Do rozmowy włączył się Heltrein. Zapytał prosto, bez śladu przebiegłości, który słyszało się w tonie wschodniego oficera.
– Czy nie uważa pan, poruczniku, że duch Wielkiej Armii bywa zbyt jakobiński?
– Republikański – poprawił go po namyśle Hoszowski.
– Powiedzmy – zgodził się Heltrein.
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem – Hoszowski uśmiechnął się blado.
– Czy słyszał pan, że do wielkiego marszałka Francji, kawalera Du Roc, niektórzy oficerowie, a nawet żołnierze, zwracają się: obywatelu Duroc?
– Nie było mnie przy tym.
– Czy to cesarzowi jest miłe?
– Nie moja rzecz.
– A co pan sądzi o rozstrzeliwaniu księży w Hiszpanii?
– Rozstrzeliwano?
Heltrein spojrzał na wschodniego oficera, po czym obydwaj potwierdzili skinieniem głowy.
– Nie mam na ten temat zdania – odpowiedział Hoszowski.
– Otóż to, poruczniku, o co pana zapytać, odpowiedź jest stała: nie wiem, nie moja rzecz, mnie przy tym nie było. Pan jest nieuleczalnie obok armii, obok kawalerii.
Wschodni oficer dodał:
– Drogi pańskie z legendą się nie skrzyżowały. I nie skrzyżują. Jak chce się pan pojedynkować z legendą?
– Jest jeszcze człowiek – zauważył Hoszowski.
– Poza pańskim zasięgiem, panie poruczniku – wschodni oficer miękki był jak kot. – Mówiąc bez ogródek, nie jest mu pan równy ani stopniem, ani urodzeniem. Nie chcę być nieuprzejmy, ale taki pojedynek to dla pana zbyt wielki honor.
Wojsko we śnie. Deszcz ustał zupełnie. Podmuchy północnego wiatru uderzały w samotności. Hoszowski potarł oczy kułakami. Białka podeszły mu krwią. Niechętnie wstał z krzesła.
– Nie upieram się – powiedział swobodnie.
– Miło gawędzi się z człowiekiem roztropnym – pochlebił mu Heltrein. – Ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Dlatego, nie chcąc wywoływać czarta, życzymy sobie, by opuścił pan Arancewo przed świtem. Do tego czasu przygotujemy resztę poczty, konie, prowiant i eskortę, która doprowadzi pana do Wołczyna. Dalej poradzi pan sobie sam. Jak zwykle, nieprawdaż?
Hoszowski skinął głową. Poprosił jednak o kwaterę i kilka godzin snu.
– To zrozumiałe – zgodził się Heltrein. – Do czwartej. Wystarczy?
Hoszowski odpowiedział, że nie wystarczy, ale wygląda na to, że nie ma wyboru.
– Jest nam przykro, poruczniku – rzekł wschodni oficer – ale istotnie go pan nie ma.
Hoszowski wyszedł z kancelarii. Minęła północ.
11
Natomiast nie minęła jeszcze, gdy w bibliotece, zamienionej na kwaterę generała, przy rozkładanym polowym stole, nakrytym śnieżnobiałym, szeleszczącym obrusem i porcelanową zastawą, generał poinformował Rangułta, że wyłącza go z wojny.
– Od trzydziestu lat bez mała – pochwalił się generał – gdzie lano krew, tam był stary Lamont. O wojnie wiem wszystko. To też, że zdarzają się w niej głupie przypadki. Jakiś zabłąkany sztych, jakaś frajerska kula. Jakiś nonsens, jakaś, doprawdy, fantasmagoria. Dlatego do zajęcia Moskwy chcę cię mieć przy sobie. Taka jest moja wola.
Nie mogło być gorzej. Wiadomość o przyznaniu Legii Honorowej Rangułt przyjął obojętnie. Syty był już wszelkich zaszczytów, każdy następny tylko męczył. Natomiast perspektywa bycia przy Lamoncie, nie wiadomo jak długo i w jakim charakterze, wprawiła go w popłoch. Narastające z tygodnia na tydzień napięcie znosił w polu, w starciach, bitwach, pościgach i ucieczkach, w awanturach z Rudzkim, w hazardzie i pijatykach, w tym galopującym znikąd donikąd kawaleryjskim życiu, które jego poraniony