Warunek. Eustachy Rylski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Eustachy Rylski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Классическая проза
Год издания: 0
isbn: 9788380321557
Скачать книгу
na wojnę, w polu, był Dreszer. Całkiem sobie obywatel z pińskich błot. Wielki jak szafa, nie odstępował Rangułta na koński kłąb, chroniąc w bitwach jego nieuważną prawą stronę. To dawało kapitanowi komfort bycia tylko mieczem, bo tarczę miał zawsze obok.

      Wolanin wpasował się między tych dwóch. Młodziutki, lecz obyty, konopnie jasny, dziewczęco wiotki, ptaszęco rozśpiewany, stał się niedoścignionym jeźdźcem, pewnym strzelcem, a w fechtunku, pod okiem Rudzkiego, robił wielkie postępy.

      Przed tak dobraną kompanią inspektor Lamont postawił dwa zadania.

      Pierwsze jasne: chronić fizycznie Rangułta, gdzie by to nie było i kiedy, jak oka w głowie.

      Drugie niejasne: wsączać w żyły szwoleżera jad brawury, gdy go ubywało, i upuszczać, kiedy się przelewał. Tym sposobem utrzymywać kapitana w stanie nieustającej równowagi między człowiekiem a maszyną. Bliżej jednak maszyny.

      Z zadania jasnego wywiązywali się dotychczas bez zarzutu, z niejasnym sobie nie radzili.

      Lamont o tym jednak nie wiedział.

      Toteż kiedy Rangułt, już w środku nocy, powtórzył im dziwną propozycję Hoszowskiego, uznali, że warto by ją sprawdzić. Jeżeli Rangułt przegra, to znajdą jakieś wyjście. Jeżeli wygra, będzie po sprawie. I właściwie czemu miałby nie wygrać? A co oni kiedy przegrali? Jakie kobiety, precjoza, pieniądze? Jakie bitwy, wojny, kampanie? Co oni kiedy przegrali i do kogo? Czemu przegrać by mieli w tak przyjazne im kości z kurierem, który ich nigdy nie próbował? I kim jest ten kurier? Nieznanym żołnierzem, niepozornym porucznikiem, sztabowym dupkiem, plebejuszem ze słomą w butach, chamem z gnojem za paznokciami, ludzkim ścierwem.

      Wywrzaskiwali to coraz głośniej i dosadniej.

      – Boga nie byłoby w niebie, a cesarza na ziemi, gdybyś miał przegrać, Jędruś – skwitował wątpliwości Dreszer.

      Zaraz potem zegar w hallu wybił drugą w nocy. A to męcząca godzina.

      14

      Kiedy kapitan Rangułt zapytał Hoszowskiego o zasady gry, ten odpowiedział, że proponuje po dziesięć rzutów trzema kostkami. Zadecyduje suma punktów. Dreszer zauważył, że to prymitywny sposób robienia partii, w którym jej uczestnicy zdają się wyłącznie na ślepy traf.

      Hoszowski usprawiedliwił się, że innego sposobu nie zna, a na naukę ani miejsce, ani czas.

      Istotnie był środek nocy i ślepy korytarz na jednym z pięter dworu. Ciemność rozświetlał lichtarz z dwiema świecami, ustawiony na posadzce. Pod nim ścielił się szynel wyrzucony podszewką do góry, a na nim kości, biżuteria, pieniądze. Wokół szwoleżerowie i porucznik.

      On właśnie zaczął, przyklękając nad płaszczem. Długo zaciskał kości w dłoni. Coś do siebie mamrotał, jakby chciał je zaczarować, po czym rozrzucił na podszewce. Wyskoczyła jedynka, czwórka, piątka.

      – Dziesięć – policzył głośno Wolanin.

      – Czy byłby pan uprzejmy zapisywać – zapytał go Hoszowski.

      Dreszer się nastroszył.

      – Pan nam nie wierzysz, poruczniku?

      – Wolałbym, by zostało to zapisane.

      Końcem szabli Wolanin wyrył na ścianie liczbę „10” pod literą „H”.

      Rangułt kostek nie pieścił, rzucił je od niechcenia, jak zrobiłoby to każde dziecko szczęścia. Wypadły dwie czwórki i piątka. Wolanin wyrył na ścianie liczbę „13” pod literą „R”.

      Drugą serię Hoszowski otworzył trzema piątkami, Rangułt zamknął jedną piątką i szóstkami. Kapitan udawał obojętność, a Hoszowski zagryzł wargi.

      W trzeciej serii Rangułt miał dwanaście, a Hoszowski dziesięć.

      Opinia Dreszera, że szwoleżerowie nie mają zwyczaju przegrywać nigdy niczego do nikogo, zdawała się potwierdzać. Jest porządek rzeczy, nawet w chaosie, który męczy życie. Wiara w porządek i hierarchię zamyka drogę przypadkowi. Nie odstąpiłaby ona szwoleżerów ani na krok tej ponurej nocy, gdyby nie jakiś nieoczekiwany w ślepym korytarzu podmuch gorącego wiatru. Pochylił on gwałtownie płomyki świec, tak że wosk ciężkimi łzami spłynął na rozpostarty szynel.

      Dreszer spojrzał za siebie i ukradkiem uczynił znak krzyża.

      15

      W tym samym czasie generał Lamont oderwał ręce od twarzy i podnosząc się z krzesła, rzekł głosem, w którym czaiła się groźba:

      – Gdybyś doszedł jednak do przekonania, że zgrzeszyłem brakiem pokory, dumą lub żołnierską nieobyczajnością, to pamiętaj, że nie w swojej sprawie. Widziałeś mnie w polu. Widziałeś w ogniu, na stanowisku, gdy cieszyłem serce Twe pogardą dla śmierci, a teraz widzisz mnie poruszonego niepokojem, przygniecionego troską. Widok taki nie może Cię radować. Dlatego ponawiam prośbę uniżoną: ześlij anioła, Panie. Ześlij jednego z tych duchów mężnych, który stanie przy Rangułcie i nie opuści go aż do końca wojny, strzegąc przed demonami zła, płosząc chimery zwątpienia, chroniąc przed nieopatrzną śmiercią, wyprowadzając z niebezpieczeństw, gdyż żołnierz, o którego się modlę, wart jest tego.

      Lamont energicznym krokiem podszedł do drzwi i otworzył je na oścież. Straż wyprężyła się na baczność.

      Generał patrzył przez chwilę w półmrok korytarza. Cofnął się o krok przed ciepłym przeciągiem, idącym gdzieś z prawego skrzydła pałacu, jak gdyby resztki lata się w nim zaplątały. Przeciąg był krótki i przemknął jak duch.

      Generał wrócił do biblioteki. Przed ścianą ogołoconą z książek klęknął i pokornie zgiął kark.

      – Ześlij anioła, Panie – powtórzył szeptem.

      Lamont nie zaprzątał dotychczas Boga swoimi kłopotami. Nie dlatego, że ich pokonanie nie przekraczało jego możliwości, ale dlatego, że Bóg Lamonta to był sam Lamont. Na takiego Boga mógł przystać, inny nie wchodził w rachubę. Jeżeli się modlił, a zdarzyło mu się to kilka razy w życiu, to do kogoś, kogo mógł sobie wyobrazić, a wyobrazić sobie kogoś, kto nie jest nim samym, to strata czasu i nadużycie wobec własnej dobrej woli.

      Trudy abstrakcji nie leżały w jego naturze.

      Stary żołnierz nie widział powodu, by Bóg, cel niewybrednych żartów, jadowitych kpin w republikańskiej, a potem cesarskiej armii, był kimś więcej niż on sam, Lamont, tyle że w innym, z tym mógł się ostatecznie zgodzić, lepszym miejscu.

      Jeżeli od Lamonta w jakimś stopniu zależały losy cesarskiej kawalerii, to losy innej broni mogły w tym samym stopniu zależeć od Pana Boga. Innej broni, innych żołnierzy.

      Światem Lamonta były, jak wiadomo, wojny. Wiek i doświadczenie podpowiadały mu wprawdzie, że oprócz wojen istnieją jeszcze inne przejawy ludzkiej egzystencji, że lata wojen przedzielają jałowe czasy pokoju, że wojny mają swoich przeciwników wśród ludzi nawet zacnych, choć niebezpiecznie błądzących, lecz w jego długim życiu nie zdarzyło się nic, co zrewidowałoby afirmację przemocy, gwałtu, ostateczności.

      Absolutyzując odwagę i honor, nie przerzucał na barki Boga nic, co mogłoby przerosnąć boskie możliwości, choćby dlatego, że znał własne. Są wielkie, ale zawładnęłaby nim przesada, gdyby się uparł, że nieograniczone.

      Dlatego rzadkie modlitwy generała nie były prośbami, tylko przypomnieniem, że z obopólnych zobowiązań on, żołnierz, wywiązywał się sumienniej. Im głębiej szedł w lata, tym mocniej krzepło w nim przekonanie, że więcej zrobił dla Boga niż Bóg dla niego, że Bóg jest jego dłużnikiem, o czym wśród swych rozlicznych spraw nie raczy pamiętać.