Warunek. Eustachy Rylski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Eustachy Rylski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Классическая проза
Год издания: 0
isbn: 9788380321557
Скачать книгу
gorączką, niepokojem, niedefiniowalnym wstydem, wykańczającą chybotliwością, nie miał gdzie szukać racji na obronę siebie, jakim był, nawet gdyby panika przeszła bokiem. Ona jednak przeszyła Rangułta na wylot. Był rozbrojony.

      Gdybyż głęboko spał, tłusto jadł, zdrowo pił, jebał równo, co świt nacierał się szorstką rękawicą z kostkami lodu w środku, na zawołanie miał złość i uprzejmość, milczenie i łatwą wymowność, powagę i wesołość, gdyby niezależnie jak minie dzień, mógł do poduszki przeczytać jeden rozdział panny de Scudéry i gdyby miał poduszkę, to dobrze byłoby na jakiś czas wyłączyć się z wojny. Gdybyż był, poza wszelkimi mylącymi głupców pozorami, wieprzem wylegującym się w pospolitości, to dobrze byłoby wyłączyć się z wojny. Ale wojna, z powodu jego stanu, była mu potrzebna na co dzień.

      Nie miał racji na generała. Próżno jej szukał. Bezsilność rodzi złość, złość gasi wszelkie zadowolenie i pogrąża w bezwładzie. Natura bezwładu jest w gorączce, nie chłodzie. Rangułt zapłonął. Na krótko wprawdzie, lecz starczyło, by złapać Lamonta za poły rozchełstanej koszuli, przyciągnąć ku sobie przez polowy stolik i zapytać w czerstwy pysk:

      – Kogo wyłączasz z wojny, generale? Mnie?

      Źle by się to skończyło dla każdego. Rangułt był u Lamonta na specjalnej zasadzie, jeszcze nie unieważnionej, lecz struny przeciągać nie należało. Szwoleżer doszedł do granicy własnej bezkarności i, Bogu dzięki, na niej się zatrzymał.

      Lamont chwycił nadgarstki Rangułta tak mocno, że długie, chude palce aż zatrzepotały, opadając w dół po odkrytej muskularnej piersi starego wojaka, na blat polowego stolika, między zastawę z porcelany.

      – Taka jest wola moja – powtórzył Lamont przez zaciśnięte zęby, dając do zrozumienia szwoleżerowi, by nie próbował nadużyć generalskiej wyrozumiałości, bo przekroczy linię, przed którą Opatrzność go zatrzymała. Po chwili dodał, wskazując talerz: – Jedz mięso.

      Rangułt pochylił się nad stołem, gotów pójść za zachętą generała, kiedy w sukurs przyszedł mu atak kaszlu. Trwał swoje i widać było, że im bardziej Rangułt chce go opanować, tym bardziej mu się wymyka. Już się zdawało, że kaszel podrażnił się, podrażnił i odszedł, gdy po chwili wracał jeszcze bardziej rozochocony. To, co przyszło w porę, rozrzedzając nastrój, jaki zawisł nad mężczyznami, w porę odejść nie chciało.

      W przerwie między jednym atakiem a drugim Lamont wspomniał o parszywej jesieni w tym strasznym kraju, jak gdyby biorąc w obronę kaszel przed Rangułtem, ale kiedy twarz szwoleżera spurpurowiała, a na chustce, którą zasłonił usta, zaróżowiły się smużki śliny podeszłej krwią, zapytał, nie ukrywając niepokoju:

      – Na Boga, chłopcze... to chyba nie tuberkuły?

      Rangułt zaprzeczył ruchem głowy, a gdy kaszel poszedł sobie wreszcie precz, odpowiedział zmordowany:

      – Nie, nie. Jakaś chwilowa piersiowa niedyspozycja.

      – Mam nadzieję – rzekł surowo Lamont i wskazując talerz, powtórzył: – Tym bardziej jedz mięso.

      Rangułt pomęczył się z wysokim, pulchnym stekiem, zmiażdżył widelcem grzanki i odłożył sztućce.

      – Nie jestem głodny.

      – Jak to możliwe? – zapytał generał.

      – Jestem po kolacji – Rangułt odsunął talerz.

      Generał rzekł z irytacją:

      – Gdy miałem twoje lata, nie było kolacji, której bym nie zjadł. Jak to możliwe, że młody mężczyzna nie jest głodny na wojnie? Co się dzieje?

      – Źle sypiam. Gdzie bym się położył, budzę się przed świtem i już nie mogę zasnąć – Rangułt wykręcił sobie długie palce z wyraźną skłonnością do artretyzmu. – Boję się.

      Generałem aż rzuciło pod ścianę.

      – Ty? Czego?

      Rangułt pokręcił głową, lecz nie spuścił wzroku.

      – Siebie – rzekł cicho. – Od pewnego czasu.

      Generał chwycił bark Rangułta jak w cęgi i wyrywając szwoleżera z krzesła, przygwoździł do ściany. Powiedział z pasją:

      – Ty, kapitanie, mów wszystko staremu Lamontowi, prócz jednego, że się boisz. Tego nie mów mu nigdy. Zapamiętaj. Nigdy.

      Odwrócił się i warknął do usługującego im ordynansa:

      – Idź precz, psie!

      Żołnierz wyleciał z biblioteki, jakby wystrzelono go z armaty.

      Generał zwolnił uścisk i hamując się, sprowadził swój gniew do rzeczowej troski.

      – Rano podeślę ci swojego medyka. A teraz idź spać. Będziesz dużo jadł i dużo spał. Dopilnuję tego.

      Rangułt zaśmiał się tak ponuro, jak bezsilne i ponure były jego zgarbione plecy. Wyszedł z ulgą.

      Lamont kilkakrotnie okrążył stół, po czym, nie mogąc wytracić impetu, wymierzył mu potężnego kopniaka od spodu. Zastawę i resztki jedzenia rozniosło po całym wnętrzu. Do środka wsunął się na palcach zgięty wpół ordynans. I natychmiast przycupnął. Jak przycupnął, to generał znieruchomiał. A jak znieruchomiał, to nagle zrobiło się tak niewyobrażalnie cicho, jakby już było po wszystkim. Ale nie było.

      12

      Po północy porucznik Hoszowski, z sakwą kurierską przewieszoną przez ramię, przeciął na skos majdan w drodze do wskazanej mu przez Heltreina kwatery w jednej z oficyn pałacu. Minął ogniska, z drzemiącymi przy nich żołnierzami, i wszedł w żwirową alejkę, udekorowaną bukszpanowym szpalerem. Alejka prowadziła do parku za pałacem, przecinając się z błotnistą ścieżką wyłożoną deskami. Na tym skrzyżowaniu dopadł go kapitan Rangułt.

      – Szukam pana – powiedział, nadrabiając tonem, gdy wynurzył się nagle z mroku, którego już nie rozjaśniały ogniska z majdanu.

      – Z jakim rezultatem? – zapytał porucznik, starając się ominąć szwoleżera.

      Rangułt zastawił porucznikowi wstęp na zaniesione wszechobecnym błotem deski.

      – Proszę nie kpić – rzekł cicho. – Stawiam się do dyspozycji. Dowiedziałem się, że nieprzewidziane okoliczności zmuszają pana do opuszczenia Arancewa przed świtem. Załatwmy to jak najprędzej.

      – O czym pan mówi?

      – O pojedynku.

      – Teraz, w nocy?

      – Później nie będzie okazji.

      – I Bogu dzięki.

      – Co to znaczy?

      – Że go nie dokończymy.

      Zbyt było ciemno, by Hoszowski mógł zobaczyć twarz kapitana, lecz sposób, w jaki ten się cofnął, o dwa kroki, nie tyle w noc, co w jakąś podległość, gotowość do pokory, tak obcą mu drugorzędność, sprawił, że porucznik na zasadzie sprzeczności, nic ze swej strony nie czyniąc, wyniósł się ponad szwoleżera. I tak wyniesiony poprosił, by nie zabierano mu krótkiego snu, jaki dostał w przydziale. Rangułt odpowiedział porucznikowi, że jest skłonny to zrozumieć.

      – Więc? – ostro zapytał Hoszowski.

      – Spór nasz zakończmy jak najszybciej – odrzekł Rangułt. – On mi ciąży.

      Nie zbliżył się już do Hoszowskiego, coraz bezbronniejszy wobec mroku, jakby jego atletyczna, wysoka sylwetka zaczęła się przenikać z nocą.

      Hoszowski