– Po toaście – zgodził się Rangułt.
Hoszowski ruszył ku drzwiom. Drogę zastąpił mu Dreszer.
– Nie ma żołnierza w Wielkiej Armii, który odmówiłby tego toastu – rzekł, nie dając nadziei, że ktoś się tu może wymknąć.
Hoszowski obrócił się do Rangułta.
– Jest pan uparty? – zapytał.
– Bywam – odpowiedział kapitan.
– Zabawny zbieg okoliczności – Hoszowski zatrzymał się w pół kroku – bo ze mną jest podobnie. Mój upór też żywi przekonanie.
Rudzki zawrzasnął:
– Jakie przekonanie? Czyje przekonanie?
Spokojnie odpowiedział mu Hoszowski:
– Nie widzę przyczyny, bym miał kontentować toastem dyktatora, któremu nie od dzisiaj zarzucam próżność, egoizm i niepohamowaną pychę. Kampania, w której bierzemy udział, jest tego najlepszym przykładem. Nie zamierzam podzielać egzaltacji panów szwoleżerów, nawet jeżeli wypływa z najszlachetniejszych porywów. A teraz pozwolicie, że się oddalę.
– Nie pozwolimy! – odpowiedział Dreszer i popatrzył na Rangułta, szukając aprobaty. Ale jej nie znalazł. Spojrzenie Dreszera mówiło: tu go mamy, Jędruś. Spojrzenie Rangułta odpowiadało: niekoniecznie.
Bo o ile kompani, w szczególności Dreszer i Rudzki, uznali, że po tym, co padło, Hoszowski ujść cało nie może, to Rangułt zdawał się już znudzony. Słowa porucznika go nie rozsierdziły, a zamiar opuszczenia salonu był po myśli kapitana. To dobry pomysł. Niech idzie do diabła. Niech spełni toast i idzie do diabła.
Napierając, z dłonią na rękojeści szabli, Rudzki wychrypiał:
– Próżność, powiadasz! Pycha! Egzaltacja!
Rangułt wszedł między mężczyzn, zasłaniając sobą Hoszowskiego.
– A czarta tam... – wychrypiał Rudzki. – Cesarz! Oswobodziciel! Wyzwoliciel! Narodu zbawca, Polski... tak, Polski, mówię... ojczyzny naszej umiłowanej... to co? Co, pytam?
Hoszowski przyglądał się, trochę bezradnie, podpitym, nabuzowanym oficerom. Spróbował raz jeszcze opuścić salon, lecz Dreszer, wielki jak góra, skutecznie mu to uniemożliwił, blokując sobą drzwi. Z przekorą, jaką rodzi w nas czasami bezradność, Hoszowski rzekł:
– A to, panie oficerze, że nie lubię, kiedy słowem „Polska” lub „ojczyzna” wycierają sobie gęby pijani kawalerzyści.
Zawył Rudzki, wywijając szablą na wszystkie strony. Gdzie ciął, tam nieprzyjaciel. Tego mu było trzeba. Spoglądajcie wszyscy, cóż za zdrowie, impet, krzepa, wiara! Cóż za bigiel!
Z powściągliwością, która przyszła mu o tyle łatwo, o ile spór pomiędzy oficerami wydawał się coraz bardziej absurdalny, Rangułt zapytał porucznika:
– Mówiąc o pijanych kawalerzystach, mnie pan oczywiście nie miał na myśli?
Równie powściągliwie odpowiedział mu Hoszowski:
– Przykro mi, panie kapitanie, ale nie mogę zaprzeczyć.
I zbladł.
A Rudzki zaniemówił. I dobrze, bo już go było za dużo.
Wolanin zbliżył się do Dreszera. Rangułt pochylił się nad ogniem w kominku. Miał nienaturalnie rozpaloną twarz i czoło pokryte oleistym potem jak pokostem.
– Na miłość boską, poruczniku... – wyszeptał.
– Cóż tu Boga wołać, Jędruś – rzekł jowialnie Dreszer. – Niech Rudzki zetnie mu głowę.
Rangułt nie odwrócił się od ognia. Czuł zapewne spojrzenia kamratów na plecach, gdy powiedział tak cicho, jakby chciał być niedosłyszany:
– Pan mnie chyba obraził, poruczniku.
Hoszowski się stropił. Być może zrozumiał, że nie trzeba było przeciągać struny. Być może zrozumiał, że upór, jakim się nieroztropnie pochwalił, nie powinien przekroczyć granicy, za którą znajduje się przestrzeń rzeczy obcych, spraw nieoznaczonych, rozstrzygnięć ostatecznych.
W chwilę potem, przy aplauzie kamratów, kapitan Rangułt zażądał satysfakcji.
Hoszowski, nie mając nadziei na opuszczenie salonu bez starcia z Dreszerem – starcia, które, porównując substancję, nie mogło skończyć się dla niego dobrze – wrócił do stołu.
Był skłonny wypić wino ze srebrnego kubka Wolanina, nawet jeżeli odebrane by to zostało jako toast na cześć cesarza i jego Wielkiej Armii, lecz nie zauważył, by szwoleżerowie byli tym zainteresowani. To, co prawdopodobnie udobruchałoby ich jeszcze przed kilkoma minutami, stało się teraz gestem bez znaczenia. Więc Hoszowski go nie uczynił.
Kominek się dopalał, świece się kończyły, świat za oknem sczerniał do szczętu.
– Myślę, że mógłbym pana przeprosić, panie hrabio – rzekł Hoszowski miękko.
Jego posępną, nieładną twarz rozjaśnił na chwilę niepewny uśmiech. Rangułt odpowiedział mu uśmiechem równie wiotkim. Sytuacja nie była jednoznaczna ani tym bardziej ostateczna. Deklaracja porucznika dała nadzieję. Mówił to uśmiech Rangułta, a po nim pojednawczy gest. Przyjęcie przeprosin kończyło zwadę, unieważniając afront, jaki spotkał cesarza, armię, szwadron, szwoleżerów, gwardię i co tam jeszcze, gdyż porucznik sprawiał teraz wrażenie człowieka zreflektowanego, skłonnego za wszystko przeprosić. Rangułt, wyraźnie zmordowany kłótnią, chciał właśnie dać porucznikowi do zrozumienia, że jego skrucha kończy sprawę, gdy usłyszał pełne niepokoju i podejrzeń westchnienie Dreszera:
– Chryste... Jędruś.
Chabrowe, dziewczęce oczy Wolanina mówiły: nie możesz nam tego zrobić, kapitanie. A na apoplektycznej, przeciętej na skos blizną twarzy Rudzkiego wypisane było: ani kroku wstecz, graf.
Ani kroku wstecz, mówił też duch rozległego, ogołoconego z mebli i sprzętów salonu. Zawisł nad młodymi mężczyznami, wprowadzony przez nich do środka, mroczniejący wraz z dopalającym się ogniem, już od tych mężczyzn niezależny. Jeżeli szwoleżerowie go wprowadzili, to on tylko mógł ich wyprowadzić, zuchwały duch Wielkiej Armii.
– To mi nie wystarczy – rzekł Rangułt takim tonem, jakby zakomunikował coś zupełnie odwrotnego.
– Co pan ma na myśli, hrabio? – Hoszowskiego zaskoczyło to, co usłyszał.
Rangułt uciekł wzrokiem gdzieś w bok.
Hoszowski uśmiechnął się blado i dodał, najlżej jak potrafił:
– Nie uznaję pojedynków i nie biorę w nich udziału w żadnym charakterze. W tej kwestii jesteśmy z cesarzem jednej myśli.
– Ścierwo! – warknął Rudzki, błyskając klingą szabli.
Rangułt go poprosił, żeby się uspokoił, zamilkł.
– Ejże, graf... – syknął Rudzki, niezmordowany w swych emocjach.
Rangułt ponowił prośbę.
– Obrażają Polskę, cesarza, armię, wszystko, co nam najświętsze, a ja mam milczeć? – Rudzki podskoczył na ugiętych kolanach i mistrzowskim cięciem pozbawił głowy gipsowe popiersie Katarzyny Wielkiej, stojące na cokoliku obok rozstrzelanego lustra.