Opuścił głowę i chowając ją swoim zwyczajem między wysoko podniesionymi ramionami, dał susa w bok, nie trafił w deskę i zapadł się w błoto do pół łydki. Rzekł zniecierpliwiony, że nie stanie ponownie do pojedynku, że pójdzie spać, a przed świtem opuści Arancewo. Raz na zawsze. Ruszył do oficyn. W przeciwieństwie do kapitana nie przenikał się z nocą, lecz się z niej wyróżniał, jakby obrysowany jakimś światłem.
– Życzę dobrej nocy, hrabio! – krzyknął z oddali.
– Hoszowski!
Tembr głosu kapitana był tak wypełniony emocją, że nieczuły porucznik zatrzymał się jak wryty. Odwrócił się. Nie powodowało nim współczucie, lecz ciekawość. Człowiek, który tak krzyczy, musi być gotów na wszystko.
– Będzie mi z tym trudno żyć – rzekł histerycznie Rangułt. – Bardzo trudno.
Hoszowski zapytał z mroku:
– Trudniej niż umrzeć?
– Umrzeć? – Rangułt odparł nie od razu – Nie rozumiem...
– Strzelam pewnie – wyjaśnił Hoszowski. – Nie chybiam. Na co pan liczy, hrabio?
W przeciwieństwie do wojny nie wszystko jest konwencją. Zdarzają się rzeczy serio. Wydaje się, że to, co Rangułt, zaprawiony w bezkarności, nienawykły do odpowiadania za cokolwiek, bezgranicznie oddany swemu poczuciu niedostępności, wziął za kolejną, niczym w praktyce nieskutkującą swawolę, okazało się kategoryczne. Sygnał posłany przez szwoleżera, że nic nie jest na zawsze i do końca, razem z niecelnym strzałem, nie został przez porucznika właściwie odebrany.
Ze stajen doszło prychanie koni. Odezwały się warty. Jakiś niepokój podniósł stado wron. Wiatr był przejmujący.
– Na nic mi pańskie życie, hrabio – Hoszowski wrócił na skrzyżowanie ścieżki z bukszpanową alejką szybkim, rzeczowym krokiem. – Doprawdy na nic. Ale... – urwał w pół słowa.
– Ale? – Rangułt pochylił się w jego stronę.
– Nie będę ukrywał, że przydałyby mi się pańskie pieniądze.
– Pieniądze?
Hoszowski potwierdził skinieniem głowy.
– Jakie pieniądze?
– Wszystkie. Wszystkie, które były na stole, gdy oddawaliście się hazardowi.
– Nie wiem, o czym pan mówi, poruczniku.
– Chcę o nie zagrać.
– W co?
– W kości. Pan stawia wszystkie pieniądze. Ja strzał. Pan wygrywa, tracę strzał. Ja wygrywam, zabieram pieniądze, a losy niedokończonego pojedynku pozostają w mojej dyspozycji. To nie jest może wyjście honorowe, ale zawsze wyjście.
– Pan jest dziwnym człowiekiem, Hoszowski – rzekł Rangułt, tak jakby propozycja porucznika poszła bokiem lub dotyczyła kogoś innego.
Porucznik odrzekł, że nie ułatwia mu to życia.
– W armii?
– Nie, w ogóle.
Szerokie ramiona Rangułta zadrżały od nerwowego chichotu, który przeszedł po chwili w spazmy śmiechu, przerywane kaszlem. Któryś z żołnierzy zbudził się przy ognisku na majdanie, uniósł się na ramieniu i usiłował wypatrzyć źródło tej wesołości. Lecz źródło wyschło i został tylko jadowity, nieustępliwy kaszel. Nim ustąpił, Hoszowski znikł w ciemnościach i deszczu, który znów wrócił.
13
To, co porucznik usłyszał o Rangułcie od wschodniego oficera, było jedynie pierwszą prawdą. Drugą zamierzał opublikować Honoré Raivallac w „Militaris” i tak by się pewno stało, gdyby eseju nie wstrzymał inspektor Lamont, uruchamiając swoje wpływy w cesarskim wydziale prasowym. Oskarżył Raivallaca o złą intencję, wypominając jego sekretarzowanie w Dyrektoriacie i zażyłość z Saint-Justem. Zarzucił mu niechęć do polskiej kawalerii, która podobno zbyt ostentacyjnie celebrowała ziemiańskie rytuały, w pogardzie mając republikańskie cnoty i cały ten snujący się po armii jakobiński smród. Nie było to niemożliwe. Raivallac, zubożały i do spodu zdegenerowany potomek jednej z najstarszych prowansalskich rodzin, z gorliwością neofity afirmował pomylone hasła wolności, równości i braterstwa i w tej gorączce zapędził się w nienawiść do wszystkiego, co nie było republikańską brednią.
Nikczemny karzeł o spotworniałej głowie wielkości dyni, dyndającej na wiotkiej jak łodyga szyi, która z kolei brała swój początek z piersi od dzieciństwa zakutej w żelazny gorset, nie mógł polubić wybujałego Rangułta, z taką naturalną lekkością noszącego apolińską głowę, kiedy po raz pierwszy zobaczył go na Polach Marsowych, przed zauroczonym nim Bonapartem. Być może Raivallac do końca życia zapamiętać miał tę upalną sierpniową niedzielę i zdradę pierwszego konsula.
Powody, dla których Prowansalczyk mógł nie lubić polskiej jazdy, coraz bardziej zresztą Francji potrzebnej, można by sypać jak z rękawa, każdy czyniąc prawdopodobniejszym od poprzedniego.
Nawet ten, że nierosłość i wodnista bladość, solidaryzująca go, jak przypuszczał, z brygadierem, konsulem, a wreszcie cesarzem, zostały podczas paryskiej parady wystawione na próbę, której nie przeszły.
Ale to i wszystko inne, co można przeciw Prowansalczykowi użyć, nie wychodziło poza rozległą, lecz skończoną przestrzeń komentarza. Tam, gdzie kończył się komentarz, zaczynały się fakty. A one nie były dla legendy Rangułta przychylne.
Na przykład ten, że w hiszpańskiej wojnie, na spalonej słońcem wyżynie Estremadury, podobny do gromnicy hiszpański grand, stojąc na czele brudnych, półnagich, fanatycznych bestii, na oczach oddziału wytrącił Rangułtowi szablę i przeszyłby go na wylot szpadą, gdyby nie uwaga i wyćwiczenie najbliższego szwoleżera.
Że pod Jeną uratował Rangułta wachmistrz o nazwisku Sulga, gdy w ostatniej chwili poderwał za kantar upadającą klacz, chroniąc swego dowódcę przed ostrzami brandenburskiej piechoty. Tylko zawstydzająca dystrakcja mogła być przyczyną takiej jeździeckiej fuszerki, gdyż rów, który pokonywali, nie stanowił przeszkody dla żadnego z pozostałych kawalerzystów. Że kilka godzin później, w tej samej bitwie, Rangułt celowo spowolnił atak kompanii, zmuszając lewe skrzydło kawalerii Biondiego do przyjęcia na siebie całego impetu pruskiej artylerii, którego nie przeżyła.
Że zdarzały się takie rajdy i marsze, na które Rangułta przywiązywano rzemieniami do kulbaki, tak był pijany, a skoro już o tym mowa, to jesienią 1809 roku w Metzu zamroczonego winem pierwszego szwoleżera o mało na śmierć nie zakatrupili bretońscy flankierzy, gdy wdał się z nimi w awanturę pod jednym z burdeli.
Komentarz do tych wiadomości był jedną wielką jakobińską obrzydliwością, ale faktów Raivallac nie naciągnął.
I nawet to, co na odległość trąciło przypuszczeniem, w zbliżeniu okazywało się prawdą – że na przykład książę Józef nakazał autorowi narodowego hymnu sklecić pieśń żołnierską o pierwszym szwoleżerze, która po tygodniach starań okazała się zarówno od strony muzyki, jak i poezji tak niefortunna, że nikomu nie udało się jej do końca wysłuchać.
Fakty te nie były obce staremu Lamontowi. Mógłby pewno ze swej strony kilka innych dołożyć. Biorąc to pod uwagę, na rok przed kampanią rosyjską dobrał Rangułtowi, za zgodą Krasińskiego, asystę.
Na pierwszy rzut oka trafioną.
Dobiegający czterdziestki porucznik Adon Rudzki, syn dzierżawców zapuszczonego folwarku pod Łochowem, niósł przez wszystkie wojny, których był dzielnym, choć w zaszczytach pomijanym