Nosiło się te głownie w dużej puszce po konserwie z dorobioną rączką z drutu, bacząc uważnie, aby nie zagasły w czasie drogi. Po wyciągnięciu głowni z puszki, rozdmuchaniu i zetknięciu razem tlejących końców zapoczątkowałem ognisko z suchej trawy i drobnych gałęzi. Wszystko zostało pokryte większymi gałęziami i niebawem błękitnawy dymek niepewnie pociągnął się z wiatrem.
Nigdy jeszcze nie pracowałem w brygadach przygotowujących zapasy igliwia cedrowego. Praca wykonywana była ręcznie, zielone suche igły darło się jak pierze dzikiego ptactwa, napełniało nimi worki, a wieczorem oddawało wypracowany uzysk dziesiętnikowi. Następnie igliwie odwożono do tajemniczego „witaminowego kombinatu”, gdzie wygotowywano z niego ciemnożółty, gęsty i lepki ekstrakt o niewypowiedzianie wstrętnym smaku. Zmuszano nas do picia lub jedzenia (jak kto umiał) tego ekstraktu przed każdym posiłkiem. Jego smakiem psuty był nie tylko obiad, lecz również kolacja i wielu upatrywało w tym „leczeniu” dodatkowy środek łagrowego „oddziaływania”. Jednakże bez stopki tego specyfiku nie można było otrzymać obiadu – tego ostro przestrzegali. Szkorbut był wszędzie, a cedrowiec stanowił jedyne lekarstwo uznane przez medyków. Wiara pokonuje wszystko, chociaż więc później wykazano zupełną niemoc tego „preparatu” jako środka przeciw szkorbutowi i odstąpiono od niego, a „witaminowy kombinat” zamknięto, to jednak za naszych dni ludzie pili to śmierdzące świństwo, pluli i leczyli się ze szkorbutu, lubo wyleczyć się nie mogli. Albo nie pili i nie powracali do zdrowia. Wszędzie była masa głogu, ale nikt go nie zbierał i nie korzystał z niego jako ze środka przeciw szkorbutowi – w instrukcji z Moskwy nie wspominano o głogu. Po upływie kilku lat zaczęto dowozić głóg z „kontynentu”, ale własnych zbiorów mimo wszystko nie podjęto.
Za przedstawiciela witaminy C instrukcja uznawała igliwie cedrowca. Dzisiaj ja byłem zbieraczem tego drogocennego surowca – osłabłem i ze „złotego” wykopu zostałem przeniesiony do „darcia igliwia”.
– Pochodzisz trochę na cedrowiec – powiedział z rana dyspozytor. – Dam ci kant na kilka dni.
„Kant” to określenie szeroko rozpowszechnione w łagrach. Oznacza coś w rodzaju chwilowego odpoczynku, nie pełnego (w takim przypadku mówią: on „puchnie”, „spuchł na dzisiaj”), lecz taką pracę, w czasie której człowiek nie opada z sił, pracę lekką, chwilową.
Praca na cedrowcu uważana była nie tylko za lekką, ale wręcz za jedną z najlżejszych; była przy tym pracą bez nadzoru strażników.
Po wielu miesiącach roboty w oblodzonych „przekrojach”, gdzie każdy przemrożony, błyszczący kamyczek parzy ręce, po szczękaniu karabinowych zamków, ujadaniu psów i ordynarnych przekleństwach nadzorców za plecami, praca przy cedrowcu była ogromną, odczuwaną przez każdy mięsień przyjemnością. Na cedrowiec wyprowadzano później niż zazwyczaj, do normalnej pracy, nie w ciemności.
Grzejąc ręce niosące puszkę wypełnioną dymiącymi głowniami, dobrze było iść, nie śpiesząc się, w kierunku sopek; będąc takim niedosiężnym, dalekim, jak mi się wcześniej wydawało, i wznosić się wciąż wyżej, i wyżej odczuwając przez cały czas swoją nieoczekiwaną samotność i głęboką, zimową, górską ciszę – jak gdyby wszystko zło na świecie znikło i jakbyś pozostał tylko ty i twój towarzysz, i wąskie, ciemne pasemko bez końca, wiodące gdzieś wysoko w góry.
Towarzysz niechętnie spoglądał na moje powolne ruchy. On od dawna już chodził na cedrowiec i słusznie widział we mnie nieumiejętnego i słabego kompana do pracy. Pracowało się bowiem parami, „zarobek” był wspólny i dzielono go po połowie.
– Ja będę rąbać, a ty siadaj drzeć igliwie – powiedział. – I ruszaj się żwawiej, bo nie wykonamy normy. A wracać stąd do wykopu nie chcę.
Narąbał gałęzi z cedrowca i przywlókł ogromny stos zielonych łap do ogniska. Odłamywałem najmniejsze gałęzie i zaczynając od góry, obdzierałem igliwie razem z korą. Było podobne do zielonych frędzli.
– Trzeba szybciej – powiedział mój towarzysz, wracając z nowym naręczem.
Sam rozumiałem, że źle pracuję, nie potrafiłem jednak szybciej.
Dzwoniło mi w uszach, a odmrożone na początku zimy palce rąk od dawna doskwierały znajomym, tępym bólem. Zdzierałem igły, łamałem gałązki na kawałeczki, nie obdzierając ich z kory, i wciskałem do worka. Lecz worek w żaden sposób nie chciał się napełnić. Już cała góra obdartych gałęzi, podobnych do obnażonych kości, wznosiła się koło ogniska, a worek wciąż się rozdymał i rozdymał, przyjmując ciągle nowe naręcza cedrowca.
Kolega siadł pomagać i praca poszła szybciej.
– Pora do domu – powiedział nagle. – Jeszcze spóźnimy się na kolację. Na normę i tak nie wystarczy. – I wziąwszy z popiołu ogniska duży kamień, wepchnął go do worka. – Tam nie rozwiązują – dodał nachmurzony. – Teraz będzie norma.
Wstałem, rozrzuciłem na boki palące się gałęzie i nagrzebałem nogami śniegu na tlące węgle. Ognisko zasyczało, zgasło i od razu zrobiło się zimno. Widać było, że wieczór się zbliża. Towarzysz pomógł mi zarzucić worek na plecy. Zachwiałem się pod jego ciężarem.
– Wlecz po ziemi – powiedział towarzysz. – Przecież na dół, nie w górę.
Ledwo zdążyliśmy dostać swą zupę. Przy tej lekkiej pracy drugie danie się nie należało.
NA SUCHEJ RACJI
Kiedyśmy doszli – cała nasza czwórka – do krynicy „Duskania”, byliśmy tak rozradowani, że prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Obawialiśmy się, że nasza wędrówka tutaj to czyjaś pomyłka, czyjś żart, że nas zawrócą do złowieszczych, zalanych zimną wodą, roztopionym lodem, kamiennych wyrobisk kopalni. Państwowe gumowe kalosze – „czunie” – nie ratowały od zimna naszych wielokrotnie odmrażanych nóg.
Szliśmy po śladach traktora jak po śladach jakiegoś przedhistorycznego zwierza, ale traktorowa droga skończyła się i starą wydeptaną ścieżką doszliśmy do maleńkiej zrębowej chatki z dwoma wyciętymi oknami i drzwiami zwisającymi na pojedynczych zawiasach zrobionych z przybitego gwoździami kawałka samochodowej opony. Na maleńkich drzwiach widniał ogromny drewniany uchwyt, podobny do klamki drzwi restauracyjnych w dużych miastach. Wewnątrz znajdowały się nagie