Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Варлам Шаламов
Издательство: PDW
Серия: Historia
Жанр произведения: Документальная литература
Год издания: 0
isbn: 9788381887113
Скачать книгу
miejsc góry, z któ­rych śnieg zerwany został przez wiatr. Przy­nie­śli­śmy ze sobą z baraku kilka dymią­cych głowni, zabra­nych przed odej­ściem do pracy z palą­cego pieca – zapa­łek tutaj nie było.

      Nosiło się te głow­nie w dużej puszce po kon­ser­wie z doro­bioną rączką z drutu, bacząc uważ­nie, aby nie zaga­sły w cza­sie drogi. Po wycią­gnię­ciu głowni z puszki, roz­dmu­cha­niu i zetknię­ciu razem tle­ją­cych koń­ców zapo­cząt­ko­wa­łem ogni­sko z suchej trawy i drob­nych gałęzi. Wszystko zostało pokryte więk­szymi gałę­ziami i nie­ba­wem błę­kit­nawy dymek nie­pew­nie pocią­gnął się z wia­trem.

      Ni­gdy jesz­cze nie pra­co­wa­łem w bry­ga­dach przy­go­to­wu­ją­cych zapasy igli­wia cedro­wego. Praca wyko­ny­wana była ręcz­nie, zie­lone suche igły darło się jak pie­rze dzi­kiego ptac­twa, napeł­niało nimi worki, a wie­czo­rem odda­wało wypra­co­wany uzysk dzie­sięt­ni­kowi. Następ­nie igli­wie odwo­żono do tajem­ni­czego „wita­mi­no­wego kom­bi­natu”, gdzie wygo­to­wy­wano z niego ciem­no­żółty, gęsty i lepki eks­trakt o nie­wy­po­wie­dzia­nie wstręt­nym smaku. Zmu­szano nas do picia lub jedze­nia (jak kto umiał) tego eks­traktu przed każ­dym posił­kiem. Jego sma­kiem psuty był nie tylko obiad, lecz rów­nież kola­cja i wielu upa­try­wało w tym „lecze­niu” dodat­kowy śro­dek łagro­wego „oddzia­ły­wa­nia”. Jed­nakże bez stopki tego spe­cy­fiku nie można było otrzy­mać obiadu – tego ostro prze­strze­gali. Szkor­but był wszę­dzie, a cedro­wiec sta­no­wił jedyne lekar­stwo uznane przez medy­ków. Wiara poko­nuje wszystko, cho­ciaż więc póź­niej wyka­zano zupełną nie­moc tego „pre­pa­ratu” jako środka prze­ciw szkor­bu­towi i odstą­piono od niego, a „wita­mi­nowy kom­bi­nat” zamknięto, to jed­nak za naszych dni ludzie pili to śmier­dzące świń­stwo, pluli i leczyli się ze szkor­butu, lubo wyle­czyć się nie mogli. Albo nie pili i nie powra­cali do zdro­wia. Wszę­dzie była masa głogu, ale nikt go nie zbie­rał i nie korzy­stał z niego jako ze środka prze­ciw szkor­bu­towi – w instruk­cji z Moskwy nie wspo­mi­nano o głogu. Po upły­wie kilku lat zaczęto dowo­zić głóg z „kon­ty­nentu”, ale wła­snych zbio­rów mimo wszystko nie pod­jęto.

      Za przed­sta­wi­ciela wita­miny C instruk­cja uzna­wała igli­wie cedrowca. Dzi­siaj ja byłem zbie­ra­czem tego dro­go­cen­nego surowca – osła­błem i ze „zło­tego” wykopu zosta­łem prze­nie­siony do „dar­cia igli­wia”.

      – Pocho­dzisz tro­chę na cedro­wiec – powie­dział z rana dys­po­zy­tor. – Dam ci kant na kilka dni.

      „Kant” to okre­śle­nie sze­roko roz­po­wszech­nione w łagrach. Ozna­cza coś w rodzaju chwi­lo­wego odpo­czynku, nie peł­nego (w takim przy­padku mówią: on „puch­nie”, „spuchł na dzi­siaj”), lecz taką pracę, w cza­sie któ­rej czło­wiek nie opada z sił, pracę lekką, chwi­lową.

      Praca na cedrowcu uwa­żana była nie tylko za lekką, ale wręcz za jedną z naj­lżej­szych; była przy tym pracą bez nad­zoru straż­ni­ków.

      Po wielu mie­sią­cach roboty w oblo­dzo­nych „prze­kro­jach”, gdzie każdy prze­mro­żony, błysz­czący kamy­czek parzy ręce, po szczę­ka­niu kara­bi­no­wych zam­ków, uja­da­niu psów i ordy­nar­nych prze­kleń­stwach nad­zor­ców za ple­cami, praca przy cedrowcu była ogromną, odczu­waną przez każdy mię­sień przy­jem­no­ścią. Na cedro­wiec wypro­wa­dzano póź­niej niż zazwy­czaj, do nor­mal­nej pracy, nie w ciem­no­ści.

      Grze­jąc ręce nio­sące puszkę wypeł­nioną dymią­cymi głow­niami, dobrze było iść, nie śpie­sząc się, w kie­runku sopek; będąc takim nie­do­sięż­nym, dale­kim, jak mi się wcze­śniej wyda­wało, i wzno­sić się wciąż wyżej, i wyżej odczu­wa­jąc przez cały czas swoją nie­ocze­ki­waną samot­ność i głę­boką, zimową, gór­ską ciszę – jak gdyby wszystko zło na świe­cie zni­kło i jak­byś pozo­stał tylko ty i twój towa­rzysz, i wąskie, ciemne pasemko bez końca, wio­dące gdzieś wysoko w góry.

      Towa­rzysz nie­chęt­nie spo­glą­dał na moje powolne ruchy. On od dawna już cho­dził na cedro­wiec i słusz­nie widział we mnie nie­umie­jęt­nego i sła­bego kom­pana do pracy. Pra­co­wało się bowiem parami, „zaro­bek” był wspólny i dzie­lono go po poło­wie.

      – Ja będę rąbać, a ty sia­daj drzeć igli­wie – powie­dział. – I ruszaj się żwa­wiej, bo nie wyko­namy normy. A wra­cać stąd do wykopu nie chcę.

      Narą­bał gałęzi z cedrowca i przy­wlókł ogromny stos zie­lo­nych łap do ogni­ska. Odła­my­wa­łem naj­mniej­sze gałę­zie i zaczy­na­jąc od góry, obdzie­ra­łem igli­wie razem z korą. Było podobne do zie­lo­nych frędzli.

      – Trzeba szyb­ciej – powie­dział mój towa­rzysz, wra­ca­jąc z nowym narę­czem.

      Sam rozu­mia­łem, że źle pra­cuję, nie potra­fi­łem jed­nak szyb­ciej.

      Dzwo­niło mi w uszach, a odmro­żone na początku zimy palce rąk od dawna doskwie­rały zna­jo­mym, tępym bólem. Zdzie­ra­łem igły, łama­łem gałązki na kawa­łeczki, nie obdzie­ra­jąc ich z kory, i wci­ska­łem do worka. Lecz worek w żaden spo­sób nie chciał się napeł­nić. Już cała góra obdar­tych gałęzi, podob­nych do obna­żo­nych kości, wzno­siła się koło ogni­ska, a worek wciąż się roz­dy­mał i roz­dy­mał, przyj­mu­jąc cią­gle nowe narę­cza cedrowca.

      Kolega siadł poma­gać i praca poszła szyb­ciej.

      – Pora do domu – powie­dział nagle. – Jesz­cze spóź­nimy się na kola­cję. Na normę i tak nie wystar­czy. – I wziąw­szy z popiołu ogni­ska duży kamień, wepchnął go do worka. – Tam nie roz­wią­zują – dodał nachmu­rzony. – Teraz będzie norma.

      Wsta­łem, roz­rzu­ci­łem na boki palące się gałę­zie i nagrze­ba­łem nogami śniegu na tlące węgle. Ogni­sko zasy­czało, zga­sło i od razu zro­biło się zimno. Widać było, że wie­czór się zbliża. Towa­rzysz pomógł mi zarzu­cić worek na plecy. Zachwia­łem się pod jego cię­ża­rem.

      – Wlecz po ziemi – powie­dział towa­rzysz. – Prze­cież na dół, nie w górę.

      Ledwo zdą­ży­li­śmy dostać swą zupę. Przy tej lek­kiej pracy dru­gie danie się nie nale­żało.

      NA SUCHEJ RACJI

      Kiedy­śmy doszli – cała nasza czwórka – do kry­nicy „Duska­nia”, byli­śmy tak roz­ra­do­wani, że pra­wie ze sobą nie roz­ma­wia­li­śmy. Oba­wia­li­śmy się, że nasza wędrówka tutaj to czy­jaś pomyłka, czyjś żart, że nas zawrócą do zło­wiesz­czych, zala­nych zimną wodą, roz­to­pio­nym lodem, kamien­nych wyro­bisk kopalni. Pań­stwowe gumowe kalo­sze – „czu­nie” – nie rato­wały od zimna naszych wie­lo­krot­nie odmra­ża­nych nóg.

      Szli­śmy po śla­dach trak­tora jak po śla­dach jakie­goś przed­hi­sto­rycz­nego zwie­rza, ale trak­to­rowa droga skoń­czyła się i starą wydep­taną ścieżką doszli­śmy do maleń­kiej zrę­bo­wej chatki z dwoma wycię­tymi oknami i drzwiami zwi­sa­ją­cymi na poje­dyn­czych zawia­sach zro­bio­nych z przy­bi­tego gwoź­dziami kawałka samo­cho­do­wej opony. Na maleń­kich drzwiach wid­niał ogromny drew­niany uchwyt, podobny do klamki drzwi restau­ra­cyj­nych w dużych mia­stach. Wewnątrz znaj­do­wały się nagie