W łagrze Sawieljew „dopłynął” bardzo szybko. Do dziś nie mógł pojąć, dlaczego rozprawiono się z nim tak okrutnie. My obaj nie tyle przyjaźniliśmy się ze sobą, ile po prostu lubiliśmy razem wspominać Moskwę – jej ulice, pomniki i rzekę Moskwę muśniętą cienką warstwą ropy, lśniącą jak masa perłowa. Ani mieszkańcy Leningradu, ani Kijowa, ani Odessy nie mają pośród siebie takich wielbicieli, koneserów, miłośników. Gotowi byliśmy mówić o Moskwie bez końca…
Przyniesiony przez nas żelazny piecyk postawiliśmy w izbie i mimo że było lato, rozpaliliśmy w nim. Ciepłe, suche powietrze miało niezwykły, cudowny aromat. Każdy z nas przywykł oddychać kwaśnym zapachem noszonej odzieży i potu – dobrze jeszcze, że łzy nie wydzielały żadnej woni.
Zgodnie z radą Iwana Iwanowicza, zdjęliśmy z siebie bieliznę i zakopaliśmy ją w ziemi, oddzielnie każdą koszulę i kalesony, pozostawiając jedynie wystający na zewnątrz rąbek. Był to ludowy środek przeciwko wszom, pracując bowiem w kopalni, byliśmy bezsilni w ich zwalczaniu. Rzeczywiście, do rana wszystkie wszy zebrały się na tych wystających z ziemi skrawkach. Pokryta wieczną zmarzliną ziemia odtajała na tyle, że udało się bieliznę zakopać. Był to oczywiście grunt zawierający, jak tu wszędzie, więcej kamieni niż ziemi. Ale na tym kamienistym, zlodowaciałym gruncie wyrastały gęste rusztowania olbrzymich modrzewi, których pnie musiałoby objąć trzech ludzi – tak wielka była siła żywotna drzew, wielki pouczający przykład dawany nam przez przyrodę.
Wszy spaliliśmy, przybliżając do koszul gorejące głownie z ogniska. Niestety, ten przemyślny sposób nie zniszczył gnid, a zatem jeszcze tego samego dnia długo i zawzięcie wygotowywaliśmy bieliznę w wielkich puszkach po konserwach; tym razem dezynfekcja okazała się skuteczna.
Z cudownymi własnościami ziemi zapoznaliśmy się później, gdy łowiliśmy myszy, kruki, mewy, wiewiórki. Mięso każdego zwierzęcia traci swój specyficzny zapach, jeśli zakopać je wstępnie do ziemi.
Zatroszczyliśmy się o to, aby nieustannie podtrzymywać ogień – mieliśmy przecież zaledwie kilka zapałek przechowywanych przez Iwana Iwanowicza. Zawiązał on te drogocenne zapałki niezwykle starannie w kawałek brezentu i szmatki. Każdego wieczoru składaliśmy razem dwie płonące głownie – tliły się one do rana, nie gasnąc i nie wypalając się. Gdyby były trzy – spaliłyby się. Zasadę tę znaliśmy obaj z Sawieljewem jeszcze z ławy szkolnej, a Iwan Iwanowicz i Fiedia wiedzieli o tym od dziecka (z domu). Rano dmuchaliśmy na głownie, zapalał się żółty ogień i na rozpalone ognisko narzucaliśmy co grubsze polana…
Podzieliłem kaszę na dziesięć części, ale przeraziło mnie to. Nakarmienie do syta pięciu tysięcy ludzi pięcioma bochenkami chleba było prawdopodobnie łatwiejsze i prostsze do przeprowadzenia niźli dla więźnia podział dziesięciodniowego przydziału żywnościowego na trzydzieści części. Przydziały i kartki były zawsze dziesięciodniowe. Na kontynencie dawno już odtrąbiono odwrót od wszelkiego rodzaju „pięciodniówek”, „dziesięciodniówek”, „okresów nieprzerwanej pracy”, ale tutaj ten dziesiętny system utrzymywał się o wiele bardziej uparcie. Nikt tu nie uważał, że niedziele są dniami wolnymi od pracy, dniami odpoczynku dla więźniów.
Zsypałem kaszę z powrotem, nie mogąc wytrzymać tej nowej dla mnie męki podziału. Poprosiłem Iwana Iwanowicza i Fiedię, aby przyjęli mnie do wspólnego kotła, i oddałem im swoje produkty. Za moim przykładem uczynił to samo Sawieljew. We czterech podjęliśmy mądrą decyzję gotowania strawy dwa razy dziennie; na trzy zdecydowanie nie starczało produktów.
– Będziemy zbierać jagody i grzyby – powiedział Iwan Iwanowicz.
– Będziemy łowić myszy i ptaki, a przez parę dni w dekadzie pozostaniemy na samym chlebie.
– Ale jeśli będziemy głodzić się przez parę dni przed otrzymaniem produktów – powiedział Sawieljew – to jak potem wytrzymać, aby nie zjeść za dużo, gdy przywiozą nam żywność?
Zadecydowaliśmy, że w żadnym przypadku nie będziemy jeść więcej niż dwa razy dziennie. W ostateczności będziemy gotować jedzenie bardziej rzadkie. Przecież tutaj nikt nas nie okradnie. Otrzymaliśmy wszystko zgodnie z przysługującą nam normą, nie mamy tutaj kucharzy-pijaków ani złodziejaszkowatych magazynierów, nie ma chciwych obozowych nadzorców ani złodziei wydzierających najlepsze produkty żywnościowe, nie ma tych wszystkich niezliczonych przedstawicieli władzy, objadających i obdzierających więźniów bez żadnej kontroli, bez obaw i bez sumienia.
Otrzymaliśmy należny nam tłuszcz w pełnym wymiarze, w postaci grudki „hydrotłuszczu”, otrzymaliśmy cukier-piasek, którego było mniej, niż udało mi się wypłukać złotego piasku na sicie; był też lepki, klajstrowaty chleb, nad którego wypiekiem trudzili się jedyni w swoim rodzaju mistrzowie „ciężkiej wagi”, zapewniający dodatkowe utrzymanie kierownikom piekarń. Kasze miały około dwudziestu różnych przedziwnych nazw, z którymi nie zdołaliśmy się zetknąć w ciągu całego naszego życia: „magara”, „sieczka pszeniczna”… – wszystko to było zagadkowe. I jednocześnie napawające strachem.
Ryby – zastępujące, zgodnie z tajemniczymi „tabelami zamiany produktów”, mięso – zapleśniałe śledzie, miały uzupełnić wzmożony ubytek białka w naszych organizmach.
Niestety, nawet te w całości otrzymane „treściwe pasze” nie mogły nas wyżywić ani nasycić. Potrzebowaliśmy trzy, cztery razy więcej – organizm każdego z nas od dawna morzony był głodem. Nie rozumieliśmy