Jedynie poskręcane, pozwijane, niskopienne drzewa, wymęczone nieustannym obracaniem się w kierunku słońca, ku ciepłu, trzymały się mocno, pojedynczo, oddalone jedno od drugiego. Prowadziły one tak długo wytężoną walkę o życie, że ich rozszarpywane, rozgniatane drewno nie nadawało się do niczego. Krótki, sękaty pień, omotany strasznymi narostami, jakby łubkami po złamaniach, nie nadawał się do wykorzystania w budownictwie nawet na Północy, niestawiającej materiałom wielkich wymagań. Owe poskręcane pnie nie nadawały się nawet na drewno opałowe, gdyż opierając się uderzeniom siekiery, mogły zmęczyć każdego. Mściły się w ten sposób za swoje złamane przez Północ życie.
Naszym zadaniem było zrobienie przesieki, śmiało więc zabraliśmy się do roboty. Piłowaliśmy od wschodu do zachodu słońca, zwalaliśmy, odrąbywaliśmy i znosiliśmy w sągi. Zapomnieliśmy o wszystkim, chcieliśmy zostać tu jak najdłużej; obawialiśmy się wyrobisk kopalń złota. Jednakże sągi rosły zbyt wolno i pod koniec drugiego tak wypełnionego pracą dnia okazało się, że zrobiliśmy niewiele i że więcej zdziałać – to ponad nasze siły. Iwan Iwanowicz zrobił metrowy przymiar, równy pięciu rozpiętościom palców, na zrąbanym, młodym, dziesięcioletnim modrzewiu.
Pod wieczór przyszedł dziesiętnik, obmierzył naszą pracę za pomocą swojej ponacinanej pałeczki i pokręcił głową. Wykonaliśmy tylko dziesięć procent normy! Iwan Iwanowicz coś tam udowadniał, mierzył, lecz dziesiętnik był nieustępliwy. Burczał coś na temat „festmetrów”, „drewna w swojej masie” – co było poza naszymi możliwościami rozumienia. Jasne było tylko jedno: będziemy musieli wrócić do łagru, za druty, znowu wejść przez bramę z państwotwórczym napisem: „Praca jest sprawą honoru i chwały, sprawą dzielności i bohaterstwa”. Podobno na wrotach niemieckich obozów koncentracyjnych widniał cytat z Nietzschego: „Każdemu za swoje”. Beria, naśladując Hitlera, przeszedł go jednak w cynizmie. Łagier był miejscem, gdzie uczono nienawiści do fizycznej pracy i do pracy w ogóle. Najbardziej uprzywilejowaną grupą w łagrze byli błatniacy – czy to przypadkiem nie dla nich praca była sprawą dzielności i bohaterstwa?
Jednakże nie baliśmy się. Co więcej, to uznanie przez dziesiętnika beznadziejności naszych wysiłków, naszej fizycznej niedołężności, przyniosło nam niebywałą ulgę, bez żadnych śladów goryczy czy obaw.
Płynęliśmy z prądem i jednocześnie „dopływaliśmy”, jak to się mówi w obozowym języku. Nic już nas nie poruszało, żyło nam się łatwo we władzy cudzej woli. Nie troszczyliśmy się nawet o to, by zachować życie, i nawet śpiąc, ulegaliśmy porządkowi w łagrze. Osiągnięty dzięki przytępieniu uczuć spokój ducha przypominał o wyższego rodzaju wolności koszar, o której marzył Lawrence, lub o Tołstojowskim niesprzeciwianiu się złu – cudza wola zawsze ochraniała nasz spokój ducha.
Już dawno temu staliśmy się fatalistami i nie planowaliśmy naszego życia dalej niż na dwa dni naprzód. Zgodnie z logiką, najlepiej byłoby zjeść od razu cały przydział żywności, powrócić do łagru, odsiedzieć w karcerze należną karę i wyjść do pracy w wyrobisku. Jednakże tak nie zrobiliśmy. Każda ingerencja w to, co niesie los, w wolę bogów, była czymś, co nie przystoi i sprzeczne jest z kodeksem postępowania w łagrze.
Dziesiętnik odszedł, a nam pozostało wyrąbywanie przesieki, stawianie nowych sągów, jednak już bardziej spokojnie i z większą obojętnością. Teraz już nie spieraliśmy się o to, kto ma stanąć do dźwigania wierzchołka zwalonego pnia, a kto z drugiej strony – w trakcie znoszenia w stosy, zwanego w leśnej gwarze „trelowaniem”.
Częściej odpoczywaliśmy, zwracaliśmy więcej uwagi na słońce, las, na bladobłękitne, wysokie niebo. Całkiem po prostu zaczęliśmy się obijać.
Na drugi dzień rano udało nam się z Sawieljewem powalić ogromny modrzew, który jakimś cudem oparł się wichurom i pożarom. Piłę rzuciliśmy wprost na trawę – zadźwięczała, potrącając kamienie – a sami usiedliśmy na pniu zwalonego drzewa.
– No, tak – powiedział Sawieljew – spróbujmy pomarzyć. Przeżyjemy to, pojedziemy na kontynent, szybko się zestarzejemy i zostaniemy chorowitymi staruszkami: to serce zakłuje, to bóle reumatyczne nie dadzą spokoju, to piersi zabolą; wszystko, co teraz robimy, w jakich warunkach żyjemy w młodości, wszystko to nie minie bez śladu, jeśli pozostaniemy żywi. Będziemy chorować, nie znając przyczyn chorób, będziemy stękać i chodzić po przychodniach. Praca ponad siły zadała nam rany nie do wyleczenia i całe nasze życie w podeszłym wieku będzie życiem niekończącego się i różnorakiego bólu, fizycznego i duchowego. Jednak pośród tych strasznych przyszłych dni znajdą się i takie, kiedy będziemy oddychać lżej, kiedy będziemy prawie zdrowi, a nasze cierpienia nie będą nas przerażać. Takich dni będzie niewiele. Będzie ich tyle, ile każdy z nas potrafi ich w łagrze „przemarkierować”.
– A co z „uczciwą pracą”? – spytałem.
– Do uczciwej pracy w łagrze nawołują niegodziwcy i ci, którzy nas biją, kaleczą, wyjadają naszą żywność, zmuszają do pracy żywe szkielety – aż do samej śmierci. Ta „uczciwa praca” im przynosi korzyść, jakkolwiek oni sami jeszcze mniej w nią wierzą niż my.
Wieczorem siedzieliśmy wokół naszego miłego piecyka, a Fiedia Szczapow z uwagą wsłuchiwał się w chrypliwy głos Sawieljewa:
– No więc odmówił wykonania pracy. Sporządzono protokół: „ubrany zgodnie z porą roku”…
– A cóż to znaczy „ubrany zgodnie z porą roku”? – spytał Fiedia.
– Noo, po to, żeby nie wyliczać wszystkich zimowych czy letnich rzeczy, które masz na sobie. Nie można przecież pisać zimą w protokole, że posłano cię do pracy bez buszłata czy też rękawic. Ile razy pozostawałeś w baraku z powodu rękawic?
– U nas nie pozostawiano – nieśmiało odpowiedział Fiedia. – Naczelnik zaganiał nas wtedy do udeptywania drogi. W innym przypadku nazywałoby się to, że „nie wyszedł do pracy z powodu braku odzieży”.
– No właśnie.
– No, to opowiedz o metrze.
I Sawieljew opowiadał Fiedii o moskiewskim metrze. Nam