Mróz jednak nie opadał i Potasznikow rozumiał, że dłużej już nie wytrzyma. Śniadania starczało najwyżej na jedną godzinę pracy, potem przychodziło zmęczenie i mróz przenikał całe ciało „do kości” – to ludowe powiedzenie wcale nie było metaforą. Jedno, co można było, to ruszać narzędziami i podskakiwać z nogi na nogę, aby nie zamarznąć do obiadu. Gorący obiad – cienka „zupka” i dwie łyżki kaszy – niewiele siły przywracał, ale jednak ogrzewał. I znów starczało tego na jedną godzinę, a potem Potasznikowa zaczynał przenikać chłód. Dzień jednak wreszcie się kończył i po kolacji, napiwszy się gorącej wody z chlebem, którego żaden z więźniów nie jadł razem z zupą w stołówce, lecz zabierał do baraku, Potasznikow natychmiast kładł się spać.
Spał oczywiście na górnych narach – w dole była lodowata piwnica i ci, którzy mieli tam miejsca, przez pół nocy stali przy piecu, obejmując go po kolei rękami – piec był ledwo ciepły. Wiecznie brak było drzewa – trzeba było po nie chodzić po pracy, cztery kilometry, i wszyscy, jak mogli, uchylali się od tej powinności. U góry było cieplej, wszyscy jednak spali oczywiście w tym, w czym chodzili do pracy – w czapkach, waciakach, buszłatach, w watowanych spodniach. U góry było cieplej, jednak i tam przez noc włosy przymarzały do poduszki.
Potasznikow czuł, że z każdym dniem coraz bardziej opada z sił. Trudno mu już było, przy trzydziestu latach, wleźć na górne nary, trudno było też zleźć. Wczoraj umarł jego sąsiad i nikt się nie zainteresował, dlaczego to się stało, jak gdyby przyczyna śmierci mogła być tylko jedna, dobrze wszystkim znana. Sprzątający cieszył się, że śmierć nie nastąpiła wieczorem, lecz dopiero nad ranem – całodobowe wyżywienie zmarłego przypadało sprzątającemu. Wszyscy rozumieli to doskonale i Potasznikow, zdobywszy się na odwagę, podszedł do sprzątającego. „Odłam skórkę” – ale ten obrzucił go takimi przekleństwami, jakich może użyć człowiek, który był słaby, a teraz stał się silnym i wie, że jego przekleństwa pozostaną bezkarne. Słaby wymyśla silniejszemu jedynie w wyjątkowych warunkach i jest to odwaga rozpaczy. Potasznikow zamilkł i odszedł.
Trzeba było na coś się zdecydować, coś wymyślić osłabionym mózgiem. Albo – umrzeć. Potasznikow nie bał się śmierci. Tkwiło w nim jednak jakieś utajone, namiętne pragnienie, ostatnie, uparte – aby umrzeć gdzieś w szpitalu, na łóżku, w pościeli, pod opieką innych ludzi, byle tylko nie na dworze, na mrozie, pod butami konwojentów ani też w baraku, pośród wzajemnych wymyślań, brudu i przy całkowitej obojętności otoczenia. Nie winił ludzi za ich obojętność. Już dawno zrozumiał, skąd się bierze to duchowe otępienie, ten chłód w duszy. To mróz, ten sam mróz przemieniający w lód lecącą ślinę, dobierał się do ludzkiej duszy. Jeśli mogły przemarznąć na wskroś kości, to mógł przemarznąć i otępieć mózg, mogła przemarznąć na wskroś dusza. Na mrozie nie dawało się o niczym myśleć. I dusza też – przemarzła, skurczyła się, być może już na zawsze. Potasznikowowi nie pozostawało nic innego, jak tylko pragnąć przetrwania, przeczekania tego mrozu i pozostania przy życiu.
Przełknąwszy miskę ciepłej zupy, przeżuwając resztkę chleba, Potasznikow dobrnął do miejsca pracy. Brygada stała uformowana przed rozpoczęciem pracy, a wzdłuż jej szeregów przechadzał się jakiś czerwonogęby grubas w reniferowej czapie, jakuckich futrzanych butach i w białym półkożuszku. Wpatrywał się w wynędzniałe, brudne twarze. Brygadzista podszedł, mówiąc coś z oznakami szacunku do człowieka w reniferowej czapie.
– Zapewniam pana, Aleksandrze Jewgienjewiczu, że nie mam takich ludzi. Trzeba by pójść do Sobolewa, do kryminalnych, bo tutaj to przecież sama inteligencja, Aleksandrze Jewgienjewiczu, istna męczarnia.
Człowiek w reniferowej czapie przestał przypatrywać się ludziom i obrócił się do brygadzisty.
– Brygadziści nie znają swych ludzi, nie chcą ich znać, nie chcą nam pomóc – powiedział ochrypłym głosem.
– Jak pan chce, Aleksandrze Jewgienjewiczu.
– Zaraz ci udowodnię. Jak się nazywasz?
– Nazywam się Iwanow.
– No, to popatrz! Hej, chłopcy, uwaga! – Człowiek w reniferowej czapie stanął przed brygadą. – Zarządowi potrzebni są cieśle – trzeba robić skrzynie do wożenia ziemi.
Wszyscy milczeli.
– No widzi pan, Aleksandrze Jewgienjewiczu – szepnął brygadzista.
Potasznikow nagle usłyszał własny głos.
– Jestem. Ja jestem cieślą – i zrobił krok do przodu.
Z prawej strony szeregu wystąpił drugi człowiek. Potasznikow znał go – to był Grigorjew.
– No i co – człowiek w reniferowej czapie obrócił się do brygadzisty – zasrana ciapo? Chodźcie ze mną, chłopcy.
Potasznikow i Grigorjew powlekli się za nim. Ale on się zatrzymał.
– Jeżeli tak będziemy iść – wychrypiał – to i do obiadu nie zajdziemy. Słuchajcie, ja pójdę szybciej, a wy idźcie do warsztatu, do kierownika robót Siergiejewa. Wiecie, gdzie jest warsztat stolarski?
– Wiemy, wiemy – zawołał Grigorjew. – Proszę nas poczęstować papierosem.
– Znajoma prośba – mruknął przez zęby człowiek w reniferowej czapie i nie wyjmując z kieszeni pudełka, wyciągnął dwa papierosy.
Potasznikow szedł przodem i w napięciu myślał. Dzisiaj w cieple warsztatu stolarskiego będzie ostrzyć topór i robić stylisko. Będzie także ostrzyć piłę. Nie trzeba się spieszyć. Aż do obiadu będą „pobierać” narzędzia – szukać magazyniera i wypisywać je. A pod wieczór, kiedy okaże się, że styliska zrobić nie potrafi, a piły rozwieść nie umie, wygonią go i nazajutrz powróci do brygady. Ale dziś będzie w cieple. A może też i jutro, i pojutrze, jeżeli Grigorjew okaże się cieślą. Będzie pomocnikiem Grigorjewa. Zima już się kończy. A lato, to krótkie lato, już jakoś przeżyje.
Potasznikow zatrzymał się, czekając na Grigorjewa.
– Czy ty potrafisz, no… czy znasz się na ciesielce? – wykrztusił z nagłą nadzieją, która zapierała mu dech w piersiach.
– Widzisz – wesoło powiedział Grigorjew – ja jestem aspirantem Moskiewskiego Instytutu Filologicznego i myślę, że każdy człowiek posiadający wyższe wykształcenie, a tym bardziej humanistyczne, powinien potrafić wyciosać stylisko i rozwieść piłę. Tym bardziej, jeżeli trzeba to robić obok gorącego pieca.
–