Koło wartowni stali konwojenci z karabinami w rękach – w białej mroźnej mgle poruszały się jakieś nieznane figury.
Stałem przy ścianie i oczekiwałem na swoją kolej. Te niebieskie kawałki to przecież nie lód! To cukier! Cukier!
Cukier! Za godzinę będę trzymać w rękach takie kawałki i będą się one roztapiać tylko w ustach. Taki duży kawałek wystarczy na dwa, trzy razy.
A machorka? Własna machorka! Machorka ze stałego lądu, jarosławska „Biełka” lub „Kriemieńczug nr 2”. Będę palić, będę częstować wszystkich, a przede wszystkim tych, u których dopalałem okurki przez cały rok. Machorka ze stałego lądu! Nam dawano przecież w przydziale tytoń, usunięty z wojskowych magazynów na skutek przeterminowania – wydarzenie o gigantycznej skali: dla łagrów skreślano ze stanu wszystkie produkty, które nie przetrzymywały „okresu przechowywania”. Teraz jednak będę palił prawdziwą machorkę. Przecież jeśli żona nie wie, że potrzebna jest jak najmocniejsza machorka, to jej podpowiedzą.
– Nazwisko?
Paczka trzasnęła i z pudła wysypały się śliwki, pomarszczone śliwy. A gdzież jest cukier?! I śliwek tylko dwie, trzy garstki.
– Masz burki! Z gumową podeszwą, ha, ha, ha! Takie jak ma naczelnik odkrywki kopalnianej! Trzymaj, odbieraj!
Stałem zdetonowany. Po co mi burki? Tutaj można chodzić w burkach tylko od święta – a świąt przecież nie było. Gdyby tak buty ze skóry renifera, z futra lub chociaż zwykłe walonki. Burki to nadzwyczaj szykownie… to nawet nie przystoi. A przy tym…
– Słuchaj, ty. – Czyjaś ręka dotknęła mojego ramienia.
Obróciłem się w taki sposób, aby mieć na widoku i burki, i skrzynkę, na której dnie było trochę śliwek, i władzę, i twarz tego człowieka, który trzymał mnie za ramię. To był Andrzej Bojko, nasz nadzorca górniczy.
Bojko zaś szeptał pospiesznie:
– Sprzedaj mi te burki. Dam ci pieniądze. Sto rubli. Przecież ty nawet do baraku nie doniesiesz, odbiorą, wyrwą tamci. – Bojko wskazał palcem białą mgłę. – A i w baraku też ci ukradną. W pierwszą noc.
Ty sam podeślesz, pomyślałem.
– No, dobrze, dawaj pieniądze.
– Widzisz, jaki ja jestem! – Bojko odliczył pieniądze. – Nie oszukuję ciebie tak jak inni. Powiedziałem sto i daję sto.
Bojko bał się, że przepłacił.
Złożyłem brudne papierki w czworo, jeszcze raz zgiąłem i schowałem do kieszeni spodni. Śliwki wysypałem ze skrzynki do buszłatu – kieszenie jego były już dawno wyrwane na kapciuchy.
Kupię masło! Kilogram masła! I będę jeść z chlebem, z zupą, z kaszą. I cukru! I od kogoś zdobędę torbę – torebkę ze skórzanym sznurkiem. Nieodzowna przynależność każdego szanującego się więźnia, więźnia frajera. Błatniacy nie chodzą z torebkami.
Powróciłem do baraku. Wszyscy leżeli na pryczach, jedynie Jefremow siedział, położywszy ręce na ostygłym piecyku, podążając twarzą za znikającym ciepłem, bojąc się wyprostować, oderwać się od piecyka.
– Dlaczego nie rozpalasz?
Podszedł sprzątający.
– Dyżur Jefremowa! Brygadzista powiedział: niech bierze, skąd chce, a drewno musi być. Ja ci i tak spać nie pozwolę. Idź, póki jeszcze nie jest za późno.
Jefremow wysunął się przez drzwi baraku.
– Gdzie twoja przesyłka?
– Pomylili się…
Pobiegłem do sklepiku. Prowadzący go Szaparenko jeszcze sprzedawał. W sklepiku nie było nikogo.
– Szaparenko, daj mi chleba i masła.
– Ty mnie wykończysz. No, weź, ile ci trzeba? Cóż taki knot jak ty może mi dać? – powiedział Szaparenko.
– Widzisz, ile mam pieniędzy?
– Bierz chleb i masło i szybko spływaj.
Zapomniałem poprosić o cukier. Kilogram masła. Chleba kilogram. Pójdę do Siemiona Szejnina. Szejnin był to dawny referent Kirowa, dotychczas jeszcze nierozstrzelany. Kiedyś pracowałem z nim razem w jednej brygadzie, lecz los nas rozdzielił. Szejnin był w baraku.
– Jedzmy. Masło, chleb.
Zgłodniałe oczy Szejnina zabłysły.
– Zaraz, ja wrzątek.
– Nie trzeba wrzątku.
– Nie, ja zaraz… – i zniknął.
Wtenczas ktoś uderzył mnie po głowie czymś ciężkim, a kiedy oprzytomniałem i zerwałem się, torby już nie było. Wszyscy pozostali na swych miejscach i spoglądali na mnie ze złośliwą radością. Rozrywka była w najlepszym gatunku. W takich wypadkach cieszono się podwójnie: po pierwsze, że się komuś źle dzieje; po drugie, że to nie mnie. To jednak nie jest zawiść. Nie płakałem. Ledwo utrzymałem się przy życiu. Minęło trzydzieści lat i wciąż pamiętam wyraziście półciemny barak, wrogie, rozradowane twarze moich współtowarzyszy, surowe polano na podłodze, blade policzki Szejnina.
Poszedłem ponownie do sklepiku. Nie prosiłem więcej o masło i nie pytałem o cukier. Wyprosiłem chleb, wróciłem do baraku, natopiłem śniegu i zacząłem gotować śliwki.
Barak już spał: stękał, chrapał, kaszlał. We trzech gotowaliśmy na piecyku, co kto miał. Swincow rozgotowywał zaoszczędzoną z obiadu skórkę chleba, aby zjeść ją teraz rozmiękczoną, gorącą, i żeby potem chciwie wypić gorącą wodę ze śniegu, pachnącą deszczem i chlebem. A Gubariew nawtykał do kociołka liści zmarzniętej kapusty – szczęśliwiec i chytrus. Kapusta pachniała jak najlepszy barszcz ukraiński. Ja zaś warzyłem śliwki z przesyłki. I wszyscy nie mogliśmy nie spozierać do cudzych naczyń.
Ktoś kopniakiem rozwarł drzwi baraku. Z obłoku mroźnej pary wyszło dwu wojskowych. Jeden młodszy – naczelnik obozu Kowalenko; drugi starszy – naczelnik kopalni Riabow. Riabow był w lotniczych burkach – w moich burkach! Z trudem uświadomiłem sobie, że to pomyłka – to były jego burki.
Wymachując przyniesionym ze sobą kilofem, Kowalenko rzucił się do piecyka.
–