– Jesteśmy cieśle. Będziemy tu pracować – powiedział Grigorjew.
– Tak zarządził Aleksander Jewgienjewicz – pospiesznie dodał Potasznikow.
– A więc to o was mówił kierownik robót, ażeby wydać wam topory? – spytał Arnsztrem, podeszły wiekiem wydawca narzędzi, strugający w kącie trzonki do łopat.
– O nas, o nas…
– Bierzcie – powiedział Arnsztrem, przyglądając się im nieufnie. – Tu macie dwa topory, piłę i rozwieracz. Potem mi go oddacie. Oto mój topór, wyciosajcie mi stylisko. – Arnsztrem uśmiechnął się. – Dzienna norma dla mnie na styliska – trzydzieści sztuk.
Grigorjew wziął z rąk Arnsztrema klocek i zaczął go ociosywać. Zahuczała syrena na obiad. Arnsztrem, nie ubierając się, w milczeniu przypatrywał się robocie Grigorjewa.
– A teraz ty – powiedział do Potasznikowa.
Potasznikow postawił klocek na pniu, wziął z rąk Grigorjewa topór i zaczął ciosać.
Stolarze poszli już na obiad i w warsztacie, oprócz ich trzech, nie było nikogo.
– Weźcie tu moje dwa styliska – Arnsztrem podał dwa gotowe styliska Grigorjewowi – nasadźcie na nie topory. Naostrzcie piłę. Dziś i jutro grzejcie się przy piecu. A pojutrze wracajcie tam, skąd przyszliście. Macie tu kawałek chleba do obiadu.
Dzisiaj i jutro grzali się przy piecu, a pojutrze mróz spadł do 30 stopni – zima się już kończyła.
INDYWIDUALNY POMIAR
Wieczorem, zwijając taśmę mierniczą, nadzorca powiedział, że nazajutrz Dugajew będzie pracował oddzielnie. Brygadzista, który stał obok, prosząc nadzorcę o kredyt „dziesięciu kubików do pojutrza”, zamilkł nagle i zaczął się przyglądać rozbłyskującej za grzbietem nasypu gwieździe. Baranow, „para” Dugajewa, pomagający dotąd nadzorcy w mierzeniu wykonanej pracy, wziął łopatę i zaczął czyścić dawno wyczyszczony dół.
Dugajew miał lat dwadzieścia trzy i wszystko, co tu widział i słyszał, bardziej go dziwiło, niż napawało strachem.
Brygada zebrała się na apel, zdała narzędzia i w nierównym aresztanckim szyku wróciła do baraku. Ciężki dzień pracy był skończony. W stołówce Dugajew, nie siadając, wypił wprost z miski porcję cienkiego, zimnego krupniku. Chleb na cały dzień wydawano rano i nie było już po nim śladu. Chciało mu się palić. Rozejrzał się, rozmyślając, kogo poprosić o niedopałek. Pod oknem Baranow zbierał w kawałek papieru okruchy machorki wysypane z woreczka na parapet. Zebrawszy je starannie, Baranow skręcił i podał mu cieniutkiego papierosa.
– Zapal, zostawisz mi trochę – powiedział.
Dugajew zdziwił się – z Baranowem nigdy nie byli zaprzyjaźnieni. A zresztą głód, chłód i bezsenność nie sprzyjają nawiązaniu się przyjaźni. Mimo młodego wieku Dugajew rozumiał cały fałsz przysłowia o przyjaźni sprawdzonej w nieszczęściu i biedzie. Aby przyjaźń była przyjaźnią, jej mocne podstawy muszą powstać, zanim warunki życia sięgną ostatecznej granicy, poza którą nie ma już w człowieku niczego ludzkiego, a pozostaje tylko nieufność, kłamstwo i złość. Dobrze pamiętał obozowe powiedzenie, trzy przykazania więźnia: nie wierz, nie bój się, nie proś.
Chciwie wchłaniał słodki dym machorki, aż zakręciło mu się w głowie.
– Słabnę – powiedział.
Baranow nic nie odrzekł.
Dugajew wrócił do baraku, położył się i zamknął oczy. Ostatnio źle sypiał, głód nie pozwalał mu spać. Sny miał szczególnie męczące: bochny chleba, tłuste, dymiące zupy. Budził się często. Półsen nadszedł późno, a mimo to już pół godziny przed pobudką oczy miał otwarte.
Brygada stanęła do pracy. Każdy zajął swoje miejsce.
– A ty poczekaj – powiedział do niego brygadzista. – Tobie pracę wyznaczy nadzorca.
Dugajew usiadł na ziemi. Był już tak znużony, że wszelka zmiana była mu obojętna.
Zadudniły pierwsze taczki na deskach, zazgrzytały łopaty o kamień.
– Chodź no tu – powiedział nadzorca. – Tu jest twoje miejsce.
Wymierzył kawał ściany i postawił znak, bryłkę kwarcu.
– Dotąd – powiedział. – Przeciągnie ci się tu deskę do głównego trapu, tam masz wozić. To wszystko. Masz tu łopatę, kilof, łom, taczkę i jazda.
Dugajew posłusznie zaczął pracować. Tak nawet lepiej, pomyślał. Nikt ze współtowarzyszy nie będzie go klął za to, że źle pracuje. Ci byli wieśniacy nie muszą ani wiedzieć, ani rozumieć, że jest nowicjuszem, że od razu po szkole poszedł na uniwersytet, a z ławy uniwersyteckiej tu, do roboty. Bliższa koszula ciału. Nie mają obowiązku, nie muszą wiedzieć, że od dawna już jest głodny i osłabiony, że nie umie kraść; umieć kraść to główna cnota obozowa, poczynając od chleba współwięźnia, a kończąc na wielotysięcznych premiach, które zarząd obozu przyznaje sobie za nieistniejące osiągnięcia. Nikomu nic do tego, że nie może wytrzymać szesnastogodzinnego dnia pracy.
Dugajew woził, kopał, ładował, znów woził i znów kopał i ładował.
Po przerwie obiadowej przyszedł nadzorca, popatrzył na to, co Dugajew zrobił, i odszedł bez słowa… Dugajew znów kopał i ładował. Do kawałka kwarcu było jeszcze bardzo daleko.
Wieczorem nadzorca znów przyszedł i rozwinął taśmę. Zmierzył to, co zrobił Dugajew.
– Dwadzieścia pięć procent – powiedział i spojrzał na niego. – Dwadzieścia pięć procent. Słyszysz?!
– Słyszę – odpowiedział Dugajew. Zdziwiła go ta liczba. Praca była tak ciężka, łopata nabierała tak mało kamienia, tak ciężko było wbijać łom. Wydawało mu się, że dwadzieścia pięć procent normy to bardzo dużo. Doskwierały mu łydki, od ciężaru taczki nieznośnie bolały ręce, ramiona, głowa. Uczucie głodu dawno minęło. Jadł, bo widział, że inni jedzą. Nie chciało mu się jeść.
– No cóż – powiedział nadzorca, odchodząc – bywaj zdrów.
Wieczorem Dugajewa wezwano do śledczego. Odpowiedział na cztery pytania: imię, nazwisko, paragraf, wyrok. Cztery pytania zadawane więźniowi trzydzieści razy dziennie. Potem poszedł spać. Następnego dnia znów pracował z brygadą, z Baranowem, a nocą poprowadzili go żołnierze za stajnię, potem ścieżką przez las do miejsca,