– Jejku, Posy, ale tu strasznie – powiedziała Mabel, kiedy zaprosiłam ją raz na podwieczorek. – Popatrz na te portrety ludzi w dawnych strojach! Sami nieboszczycy. – Wskazała na portrety moich przodków, wiszące przy schodach. – Aż mnie ciarki przechodzą. Bałabym się iść w nocy do łazienki, żeby nie spotkać duchów.
– To moi krewni. Na pewno byliby mili, gdyby wpadli z wizytą – odparłam.
Przykro mi było, że nie spodobał jej się mój ukochany dom.
Teraz, kiedy przez hol i dudniący echem korytarz zmierzałam do kuchni, wcale się nie bałam, choć było już bardzo ciemno, a Maman, która pewnie nadal spała w swoim pokoju na górze, z pewnością nie usłyszałaby moich krzyków.
Wiedziałam, że tu jestem bezpieczna, że w obrębie tych grubych murów nie może stać się nic złego.
Sięgnęłam do kontaktu, by włączyć światło w kuchni, ale najwyraźniej nie było prądu, więc zapaliłam jedną ze świec, które stały na półce. Robiłam to całkiem sprawnie, bo w Domu Admirała nie mogliśmy za bardzo polegać na elektryczności, szczególnie odkąd trwała wojna. Uwielbiałam łagodne migotliwe światło świec, rzucające ciepły blask, w którym nawet najbrzydsi wyglądali ładnie. Wzięłam chleb, który pokroiła mi wcześniej Daisy – mogłam zapalać świece, ale zabraniano mi dotykać ostrych noży – i posmarowałam go grubo masłem i dżemem. Ugryzłam kawałek, zabrałam talerz i świecę i poszłam z powrotem do swojego pokoju obserwować burzę.
Usiadłam na parapecie i jedząc kanapki, myślałam o tym, jak Daisy martwi się o mnie, kiedy ma wolne i gdzieś się wybiera. Zwłaszcza pod nieobecność taty.
– Taka mała dziewczynka nie powinna zostawać w domu sama – mruknęła kiedyś.
Wyjaśniłam jej, że przecież nie zostaję sama, bo jest tu Maman, a poza tym nie jestem „mała”, bo mam już siedem lat, a to całkiem sporo.
– Też coś! – prychnęła, zdejmując fartuch i wieszając go na kołku z tyłu kuchennych drzwi. – Nie przejmuj się tym, co ona powie, tylko w razie potrzeby idź i zbudź ją.
– Dobrze – obiecałam potulnie.
Oczywiście nigdy czegoś takiego nie zrobiłam, nawet jak kiedyś zwymiotowałam na podłogę i strasznie bolał mnie brzuch. Wiedziałam, że Maman będzie się gniewać, jeśli ją obudzę, bo musi się wyspać. W każdym razie nie przeszkadzało mi, że jestem sama, bo odkąd tata pojechał na wojnę, przywykłam do tego. Poza tym w bibliotece miałam całą wielką encyklopedię do czytania. Skończyłam dwa pierwsze tomy, ale zostały mi jeszcze dwadzieścia dwa. Obliczyłam, że starczy mi tego do czasu, aż dorosnę.
Tego wieczoru, bez elektryczności, było za ciemno na czytanie, a świeczka się kończyła, więc patrzyłam w niebo, starając się nie myśleć o tym, że tata wyjechał, bo gdybym tylko zaczęła, łzy polałyby mi się tak szybko jak krople deszczu bębniące w okno.
Nagle coś czerwonego mignęło mi w rogu okiennej ramy.
– O, motyl! Rusałka admirał!
Stanęłam na parapecie i zobaczyłam, że biedak rozpaczliwie próbuje się schronić przed nawałnicą. Musiałam go ratować, więc bardzo ostrożnie otworzyłam zatrzask górnej szyby i wysunęłam dłoń na zewnątrz. Choć motyl się nie ruszał, dopiero po chwili udało mi się go chwycić palcami, bo starałam się to zrobić bardzo delikatnie, żeby nie uszkodzić jego kruchych skrzydełek, które teraz były złożone, mokre i śliskie.
– Mam cię. – Powoli cofnęłam ociekającą wodą dłoń do środka i zamknęłam okno suchą ręką. – I co teraz, malutki? – szepnęłam, patrząc na motyla. – Jak ja osuszę ci twoje skrzydełka?
Zastanawiałam się, jak to jest w naturze, bo przecież motyle często muszą moknąć.
– Ciepły wiaterek – powiedziałam i zaczęłam na niego chuchać.
Z początku się nie ruszał, ale wreszcie, kiedy już robiło mi się słabo od tego chuchania, skrzydełka mu zadrgały i się otworzyły. Nigdy nie trzymałam na dłoni motyla, który siedziałby tak spokojnie, więc nachyliłam się, podziwiając ich cudowną barwę i misterny wzór.
– Prawdziwa piękność z ciebie – szepnęłam. – Ale dziś nie powinieneś wracać na zewnątrz, bo mógłbyś utonąć. Zostawię cię na parapecie, żebyś widział swoich przyjaciół za szybą, a jutro rano cię wypuszczę, dobrze?
Bardzo leciutko ujęłam go czubkami palców i umieściłam na parapecie. Obserwowałam go przez chwilę, zastanawiając się, czy motyle śpią ze skrzydełkami otwartymi, czy złożonymi. Ale oczy już mi się kleiły, więc zaciągnęłam zasłony, żeby to malutkie stworzenie nie skusiło się, by polatać po pokoju i przysiąść gdzieś na suficie. Nie zdołałabym go stamtąd zdjąć i mogłoby umrzeć z głodu albo ze strachu.
Wzięłam świecę, przeszłam przez pokój i położyłam się do łóżka, szczęśliwa, że udało mi się uratować jakieś życie. Pomyślałam, że może to dobry znak i tym razem tata nie zostanie ranny.
– Dobranoc, motylku. Śpij dobrze do rana – powiedziałam cichutko, zdmuchując świeczkę, i zasnęłam.
*
Kiedy się obudziłam, zobaczyłam na suficie smużki światła przedzierającego się między zasłonami. Były złotawe, co oznaczało, że świeci już słońce. Przypomniałam sobie o motylu. Wygramoliłam się z łóżka i ostrożnie rozchyliłam zasłony.
– Ojej!
Wstrzymałam oddech na widok mojego motyla. Ze złożonymi skrzydełkami leżał na boku, a jego malutkie nóżki sterczały w powietrzu. Skrzydła od spodu były brunatne. Wyglądał jak wielka, całkiem martwa ćma. Łzy napłynęły mi do oczu, kiedy dotknęłam go, by jeszcze na wszelki wypadek sprawdzić, ale się nie poruszył. Zrozumiałam, że jego dusza uleciała do nieba. Może to ja go zabiłam, bo nie wypuściłam go wczoraj. Tata zawsze mówił, że trzeba uwalniać je jak najprędzej, a ten, choć nie w szklanym słoju, to jednak był zamknięty. A może umarł na zapalenie płuc lub bronchit, dlatego że tak strasznie przemókł?
Stałam, patrząc na niego, i wiedziałam już, że to bardzo zły znak.
Jesień 1944 roku
Lubię czas, kiedy lato mija i wszystko zaczyna zapowiadać długi zimowy sen. Te mgły wiszące przy szczytach drzew, niczym ogromne pajęcze sieci. Powietrze pachnące wilgotnym drewnem i fermentacją (to słowo poznałam niedawno, kiedy byłam na szkolnej wycieczce w browarze i zobaczyłam, jak z chmielu warzy się piwo). Maman mówiła, że ją ta angielska pogoda wprawia w ponury nastrój i że chciałaby mieszkać gdzieś, gdzie przez cały rok świeci słońce i jest cieplej. Ja uważałam, że to byłoby strasznie nudne. Obserwowanie cyklów przyrody, tego, jak niewidzialne magiczne dłonie przemieniają szmaragdowy kolor liści buczyny w połyskujący brąz, wydawało mi się ekscytujące. Może dlatego, że moje życie było bardzo monotonne.
Odkąd wyjechał tata, nic się nie działo. Skończyły się przyjęcia, nie było gości – z wyjątkiem wujka Ralpha, który pojawiał się dość często z kwiatami i francuskimi papierosami dla Maman, a od czasu do czasu miał też czekoladę dla mnie. Ta monotonia w końcu została przerwana wyjazdem do Kornwalii, do babci, którą zawsze odwiedzaliśmy w sierpniu. Zwykle jechałyśmy tam z Maman, a tata dołączał na kilka dni, jeśli mógł dostać urlop, ale w tym roku Maman oznajmiła, że jestem już dość duża, by jechać sama.
– To ciebie babcia chce zobaczyć, Posy, nie mnie. Mnie nie znosi, zawsze tak było.
Byłam pewna, że to nieprawda, bo kto mógłby nie znosić Maman, takiej ślicznej,