Tata nazywał ich „cyganerią Maman”, a jak wyjaśniał słownik, cyganeria to ludzie twórczy, artyści, muzycy i malarze. Maman była niegdyś pieśniarką w znanym paryskim klubie nocnym. Uwielbiałam słuchać, jak śpiewa. Miała niski, aksamitny głos, kojarzący mi się ze stopioną czekoladą. Oczywiście ona nie wiedziała, że słucham, bo przecież powinnam spać, ale kiedy w domu przyjmowano gości, to było i tak niemożliwe, więc ukradkiem schodziłam do połowy schodów, by słuchać muzyki i rozmów. Odnosiło się wrażenie, że w takie wieczory Maman ożywa, tak jakby pomiędzy nimi udawała martwą lalkę. Uwielbiałam słuchać, jak się śmieje, bo rzadko jej się to zdarzało, kiedy byliśmy sami.
Latający koledzy taty też byli mili, choć wszyscy ubierali się jednakowo, w granaty i brązy, więc trudno ich było odróżnić. Najbardziej ze wszystkich lubiłam mojego ojca chrzestnego, Ralpha, najlepszego przyjaciela taty. Uważałam, że jest bardzo przystojny. Miał ciemne włosy i duże piwne oczy. W jednej z moich książek był obrazek, jak książę całuje Śnieżkę i ją budzi. Ralph wyglądał dokładnie tak jak on. Pięknie też grał na fortepianie – przed wojną był pianistą i dawał koncerty (właściwie każdy dorosły, którego znałam, był przed wojną kimś innym, poza Daisy, naszą gosposią). Wujek Ralph chorował na coś, przez co nie mógł walczyć na wojnie i latać. Przypadła mu praca „za biurkiem”, jak to określali dorośli. Nie bardzo umiałam sobie wyobrazić, co można robić za biurkiem, poza tym, że się za nim siedzi – i pewnie właśnie tak wyglądało zajęcie wujka. Kiedy taty nie było, bo latał na swoich spitfire’ach, wujek często wpadał w odwiedziny. I Maman, i ja zawsze cieszyłyśmy się na jego przyjazd. Jadł z nami niedzielny lunch, a potem dla nas grał. Ostatnio uświadomiłam sobie, że z siedmiu lat mojego życia na tej ziemi tata spędził pięć na wojnie. Mamie musiało być smutno. Miała przy sobie tylko mnie i Daisy.
Siedziałam przy oknie i wyciągając szyję, podglądałam Maman, która witała gości na schodach prowadzących do drzwi frontowych pod moim pokojem. Wyglądała przepięknie, w sukni szafirowej jak jej śliczne oczy. A kiedy przyłączył się do niej tata i objął ją w pasie, poczułam, że rozpiera mnie radość. Przyszła Daisy, by ubrać mnie w nową sukienkę, którą uszyła mi ze starych zielonych zasłon. Gdy rozczesała mi włosy i częściowo związała je z tyłu zieloną wstążką, postanowiłam, że nie będę myślała o tym, że tata jutro wyjeżdża, a w Domu Admirała i między nami znów zapanuje cisza jak przed burzą.
– Gotowa? Idziemy na dół? – spytała Daisy.
Popatrzyłam na jej zarumienione policzki. Pociła się. Widziałam, że jest bardzo zmęczona, pewnie przez ten upał, a poza tym musiała przecież sama, bez niczyjej pomocy, przygotować jedzenie dla całej chmary gości. Uśmiechnęłam się do niej promiennie.
– Tak, Daisy, chodźmy.
*
Tak naprawdę miałam na imię nie Posy, ale Adriana, po mojej matce. Jednak by uniknąć nieporozumień, o kogo chodzi, i żebyśmy nie odpowiadały obie naraz, zdecydowano się używać mojego drugiego imienia, Rose, które otrzymałam po swojej angielskiej babce. Od Daisy dowiedziałam się, że kiedy byłam malutka, tata zaczął mówić do mnie „Rosy Posy”, i jakoś z czasem pozostało tylko to drugie. A ja uznałam, że pasuje do mnie dużo bardziej niż którekolwiek z prawdziwych imion.
Niektórzy za starszych krewnych ojca nadal zwracali się do mnie „Rose” i oczywiście odpowiadałam, bo nauczono mnie, żeby zawsze zachowywać się grzecznie wobec dorosłych, ale na przyjęciach wszyscy znali mnie jako Posy. Ściskali mnie, całowali i dawali mi przewiązane wstążeczkami paczuszki słodyczy. Francuscy przyjaciele Maman przynosili mi zwykle migdały w cukrze, których, tak szczerze mówiąc, specjalnie nie lubiłam, ale wiedziałam, jak trudno o czekoladę podczas wojny.
Kiedy siedziałam przy stole ustawionym na tarasie, by wszyscy się pomieścili, czułam, jak słońce praży na mój kapelusz (od którego było mi tylko jeszcze bardziej gorąco), i przysłuchiwałam się rozmowom dorosłych. Pragnęłam, żeby zawsze tak tutaj było. Z Maman i tatą siedzącymi pośrodku, niczym król i królowa na dworze. On trzymał dłoń na jej bladym ramieniu. Oboje sprawiali wrażenie tak szczęśliwych, że aż chciało mi się płakać.
– Wszystko w porządku, Posy, kochanie? – zapytał wujek Ralph zajmujący miejsce obok mnie. – Strasznie tu gorąco – dodał, wyciągając z kieszeni marynarki nieskazitelnie białą chusteczkę i ocierając nią czoło.
– Tak, wujku. Myślałam tylko, jacy szczęśliwi wydają się dziś Maman i tata. I jakie to smutne, że on musi wracać na wojnę.
– To prawda.
Patrzyłam, jak wujek Ralph spogląda na moich rodziców, i dostrzegłam, że nagle posmutniał.
– Ale jeśli wszystko pójdzie jak należy, to już niedługo wojna się skończy – dodał po chwili. – I każdy będzie mógł wrócić do swojego życia.
*
Po lunchu pozwolono mi pograć trochę w krykieta. Szło mi zaskakująco dobrze. Może dlatego, że większość dorosłych wypiła sporo wina i ich piłki nie były celne. Słyszałam, jak wcześniej tata mówił, że na tę okazję wyciągnie z piwnicy resztki zapasów wina, i chyba nasi goście wysączyli już niemało butelek. Naprawdę nie pojmowałam, po co dorośli chcą się upijać, bo według mnie, po alkoholu stawali się tylko bardziej hałaśliwi i głupsi. Ale myślałam, że może zrozumiem to, jak dorosnę. Idąc trawnikiem do kortu, zobaczyłam leżącego pod drzewem mężczyznę z dwiema kobietami w objęciach. Wszyscy troje mocno spali. Ktoś grał na saksofonie, stojąc samotnie na tarasie. Jak to dobrze, stwierdziłam w duchu, że nie mamy bliskich sąsiadów.
Wiedziałam, że to szczęście mieszkać w Domu Admirała. Gdy zaczęłam naukę w tutejszej szkole, zaprzyjaźniłam się z Mabel i pewnego razu zostałam zaproszona do niej na podwieczorek. Zdumiało mnie, że w jej domu drzwi frontowe prowadzą od razu do pokoju dziennego. Dalej mieściła się malutka kuchnia, a toaleta była na zewnątrz! Mabel miała rodzeństwo. Ona, bracia i siostry, cała piątka, spali w jednym ciasnym pokoju na górze. Po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że pochodzę z bogatej rodziny i że nie każdy mieszka w wielkim domu z parkiem zamiast ogródka. To był prawdziwy szok. Kiedy przyszła po mnie Daisy, żeby mnie zabrać do domu, spytałam ją, dlaczego tak jest.
– To jak los na loterii, Posy – powiedziała ze swoim miękkim akcentem z Suffolk. – Niektórzy mają szczęście, inni nie.
Daisy bardzo lubiła rzucać takim powiedzonkami. Sensu połowy z nich nie rozumiałam, ale cieszyłam się, że los mi sprzyja, i postanowiłam, że teraz będę mocniej modlić się za tych, którym się nie powiodło.
Wydawało mi się, że moja nauczycielka, panna Dansart, niezbyt mnie lubi. Choć zachęcała nas wszystkie, żebyśmy się zgłaszały, jeśli znamy odpowiedź na jakieś pytanie, to zwykle ja pierwsza podnosiłam rękę. Przewracała oczami i dziwnie wydymała usta, cedząc znużonym tonem: „Tak, Posy?”. Raz na boisku, kręcąc skakanką, przez którą przeskakiwały koleżanki, usłyszałam, jak mówi do innej nauczycielki:
– Jedynaczka… wychowywana wśród samych dorosłych… przemądrzała…
Po powrocie do domu zajrzałam do słownika. Od tamtej pory przestałam podnosić rękę, choćby nie wiem jak cisnęła mi się na usta odpowiedź.
*
O szóstej wszyscy się ocknęli i poszli się przebrać do kolacji. Zajrzałam do kuchni, gdzie Daisy wskazała mi mój posiłek.
– Dzisiaj dla ciebie chleb z dżemem, panno Posy. Pan Ralph przyniósł mi do sprawienia dwa łososie, a ja jestem już tak skołowana, że nie wiem, gdzie mają głowę,