Co niespecjalnie mu przeszkadzało.
Miał osiemnaście lat, gdy pierwszy raz ktoś włożył mu pieniądze do kieszeni. Na bilet autobusowy do schroniska dla bezdomnych, ponieważ jako pełnoletni wyrósł z systemu opieki zastępczej nad dziećmi. Zakwalifikował się do otrzymania stypendium na studia w college’u. Skończył, pracując dla tego samego stanu, który go wychował. Jako policjant przywykł do tego, że jest zarówno najbiedniejszym facetem w towarzystwie, jak i tym, który ma największe szanse na postrzał w głowę w trakcie wykonywania pracy.
Dlatego zadawał sobie pytanie: czy Sarze to nie przeszkadza?
Zakasłał, wykrztuszając grudkę ziemi, która wystrzeliła mu w twarz spod kół kosiarki. Splunął na ziemię. W brzuchu mu zaburczało na myśl o nadchodzącym lunchu.
Rezydencja Belli nie dawała mu spokoju. Niepokoiło go to, co reprezentowała. Co mówiła o przepaści między nim a Sarą, ponieważ na studiach mieszkał w domu przeznaczonym do rozbiórki z powodu azbestu użytego do jego budowy, a nie w rezydencji znajdującej się w Krajowym Rejestrze Domów Historycznych.
Ciotka Sary była nadziana. I lubiła popijać przez cały dzień, co Will wywnioskował z zapachu jej mrożonej herbaty. Wyglądało na to, że dorobiła się dzięki kolejnym małżeństwom. Co go nie obchodziło, póki nie stał się obiektem wyjątkowej hojności Belli.
W zeszłym tygodniu podarowała mu maszynki do strzyżenia warte co najmniej dwieście dolców. Tydzień wcześniej gdy zauważyła, że Will podziwia kolekcję płyt jednego z jej nieżyjących mężów, wręczyła mu przy drzwiach karton z tym płytami.
Oryginalna „A Night in Opera” Queensów, „Paralel Lines” Blondie.
Duży singiel „Imagine” Johna Lennona.
Will mógł kosić ten cholerny trawnik przez dwa następne tysiąclecia, a i tak nie byłby w stanie się jej odwdzięczyć.
Przystanął, by otrzeć czoło i pot pokrywający rękę zmieszał się z potem płynącym po twarzy. Will otworzył usta i wciągnął gorące powietrze w płuca, połykając przy tym komara.
Godzina 13:37.
Nie powinien tu być.
W tej chwili w centrum miasta trwało spotkanie grubych ryb. Takie ważne wydarzenia odbywały się przez ostatni miesiąc i dwa razy w poprzednim miesiącu. GBI współpracowało z biurem szeryfa federalnego, z ATF, czyli Biurem do spraw Tytoniu, Alkoholu, Broni Palnej i Materiałów Wybuchowych, oraz z FBI w sprawie przeniesienia więźnia skazanego za napady na banki. Martin Novak przebywał w tajnej kryjówce w oczekiwaniu na wyrok, jaki miał zapaść w sądzie mieszczącym się w Russell Federal Building. Novak nie czekał na wyrok w więzieniu, ponieważ kumple usiłowali zorganizować mu ucieczkę, wybijając otwór w ścianie budynku. Ich wysiłki spełzły na niczym, ale służby nie chciały ryzykować kolejnych prób.
Novak w niczym nie przypominał typowego więźnia. Był geniuszem zbrodni, który kierował grupą świetnie wyszkolonych zbirów. Zabijali każdego, kto się nawinął. Cywilów. Ochroniarzy. Policjantów. Nieważne, kto stał naprzeciwko, kiedy pociągali za spust. Brali na celownik banki i czyścili je do zera. Wszystko wskazywało na to, że banda Novaka nie pozwoli zgnić ich przywódcy w więzieniu federalnym.
Jako policjant Will gardził takimi przestępcami – nie było nic gorszego albo nic rzadszego niż naprawdę inteligentny zbir – ale jako człowiek tęsknił za tym, by znaleźć się w ferworze akcji. Dawno temu zrozumiał, że najbardziej przemawia do niego ta część pracy, która obejmuje polowanie. Nigdy nie zastrzeliłby zwierzęcia, ale myśl o czatowaniu z bronią wycelowaną w środek tułowia jakiegoś zbira, z palcem na spuście, drżącym z chęci ulżenia światu i sprzątnięcia kolejnego nędznika, przyprawiała go o radosne podniecenie.
Nigdy nie przyznałby się Sarze do takich myśli. Wiedział z pewnego źródła, że jej mąż był taki sam. Jeffreya Tollivera zabiło prawdopodobnie jego zamiłowanie do polowania. Mając do wyboru walkę lub ucieczkę, Will wybrałby walkę. Nie chciał jednak, by Sara umierała ze strachu za każdym razem, gdy on wychodził z domu.
Znowu zerknął przez ramię na dom, kosząc kolejny fragment trawnika.
Odsuwając na bok bogate ciotki na rauszu, Will czuł, że sprawy z Sarą dobrze się układają. Wypracowali wspólną rutynę. Nauczyli się akceptować swoje wady, a przynajmniej nie zauważać tych najgorszych, jak niechęć do przykładnego słania łóżka każdego ranka albo upartego trzymania się zwyczaju wyrzucania słoika z resztką majonezu na dnie, która wystarczyłaby do posmarowania jeszcze jednej kanapki.
Ze swojej strony Will starał się otwarcie komunikować Sarze, co czuje. Okazało się to łatwiejsze, niż sądził. Po prostu co poniedziałek zapisywał sobie w kalendarzu, by powiedzieć jej o czymś, co go martwi.
Jedna z jego największych obaw zniknęła jeszcze przed zapoczątkowaniem poniedziałkowych sesji wyznań. Will bardzo się bał wspólnej pracy z Sarą w Biurze Śledczym Stanu Georgia, czyli w GBI. Ale wszystko poszło gładko, głównie dlatego, że sama Sara o to zadbała. Oboje trzymali się swoich działek. Sara była lekarką i specjalistką w dziedzinie medycyny sądowej. Tym samym zajmowała się w hrabstwie Grant. Jej mąż był szefem policji, wiedziała więc, co oznacza życie z gliniarzem. Jeffrey Tolliver, podobnie jak Will, nie był chyba na liście przewidzianych do awansu. Chociaż jaki awans mógłby dostać Jeffrey, skoro znalazł się już na szczycie łańcucha pokarmowego?
Will odsunął od siebie te czarne myśli, które mogłyby zaprowadzić go na manowce.
Wyglądało na to, że Cathy, matka Sary, zaczyna się do niego przekonywać. Wczoraj wieczorem przez pół godziny opowiadała mu historie z pięciu pierwszych lat swojego małżeństwa. Will uznał, że to postęp. Przy pierwszym spotkaniu nie ukrywała swojej wściekłości. Może jego walka z oporną materią trawnika wstawionej siostry Cathy przekonała ją, że Will nie jest taki zły. A może zauważyła, jakim uczuciem Will darzy jej córkę. W oczach Cathy to musiało się liczyć.
Will potknął się, gdy kosiarka podskoczyła na kolejnej nierówności. Rozejrzał się dokoła i ze zdumieniem skonstatował, że prawie skończył.
Sprawdził godzinę.
Godzina 13:44.
Gdyby się pośpieszył, zdążyłby opłukać się wężem ogrodowym, ochłonąć i spokojnie zaczekać na dzwonek wzywający na obiad.
Skosił ostatni długi rząd trawy i popędził do szopy. Zostawił kosiarkę na kamieniach, by ostygła. Miał ochotę ją kopnąć, ale nogi miał jak z waty.
Zdjął koszulę, podszedł do zlewu i włożył głowę pod strumień lodowatej wody. Dokładnie się umył kostką mydła o strukturze papieru ściernego. Czysta koszula ślizgała się po mokrej skórze, gdy ją wkładał. Oparł się dłońmi o stół warsztatowy, rozstawił szeroko nogi i czekał, aż wyschnie.
Na ekranie jego komórki pojawiło się powiadomienie. Faith przysłała mu wiadomości ze spotkania grubych ryb, na które on nie dostał zaproszenia. Najpierw obrazek klauna celującego sobie w głowę z pistoletu na wodę. Potem nóż. I młotek. Potem kolejny klaun i z jakiegoś powodu słodki ziemniak.
Gdyby chciała poprawić mu samopoczucie, batat nie byłby ostatnią wiadomością przed metą.
Wyjrzał przez okno. Nie