Sukinsyn.
Nie zamierzali ograniczyć się do zabrania bmw. To było łatwe: wystarczyło wyciągnąć broń, wskoczyć do auta i odjechać. Bez niepotrzebnego gadania. Ale oni gadali. Podali swoje imiona, stosując jedną z technik przesłuchań: nawiąż dobry kontakt z przesłuchiwanym. Zmyślili historyjkę o wybuchu instalacji gazowej. Jeden z nich był ranny, drugi nieprzytomny. Nie mogli jechać do szpitala, ale pilnie potrzebowali pomocy lekarskiej.
Chcieli zabrać Sarę.
Każdą cząstkę Willa zalała fala furii, która zelektryzowała jego nerwy. Mózg zaczął pracować na najwyższych obrotach. Will zyskał całkowitą jasność myśli. Widział wszystko ostro i wyraźnie.
Nóż sprężynowy w kieszeni.
Klucz między palcami.
Broń w schowku.
Nie mógł sięgnąć do kieszeni, wcisnąć przycisku, zwolnić ostrze i zdążyć zrobić cokolwiek, zanim wypuści nóż z ręki, padając na ziemię powalony strzałem.
Kluczyk mógł się sprawdzić w walce wręcz, ale Will nie miał szans w starciu jeden przeciwko dwóm.
Musiał zdobyć broń.
Czterej uzbrojeni gliniarze albo byli gliniarze. Może pięciu, o ile Dwight odzyska przytomność. Tego nie sprawdził, ale facet powinien mieć w kaburze glocka jako element wyposażenia strażnika.
Element przebrania, chociaż mimo wszystko prawdziwa broń.
Will mógł udać, że pomaga Dwightowi wsiąść do auta, i wyrwać mu z kabury glocka. Nawet wtedy musiał działać szybko. Najpierw Clinton. Ten miał broń przy biodrze. Potem Merle, ponieważ jemu więcej czasu zajęłoby sięgnięcie po rewolwer zatknięty z tyłu za paskiem spodni.
Instruktorzy na strzelnicy zawsze powtarzali: strzelaj, by powstrzymać, ale realne zagrożenie dla Sary zmieniło reguły gry. Will zamierzał strzelać, by zabić tych wszystkich sukinsynów.
Wreszcie znalazł się przy bmw. Otworzył drzwi, pochylił się nad siedzeniem pasażera. Wsunął kluczyk do schowka. Podniósł wzrok, by lokalizować Sarę.
I zamarł.
Krew zastygła mu w żyłach. Poczuł skurcz mięśni. Rozrywanie ścięgien. Dziwne, nienaturalne drżenie w kościach. W jednej chwili plan rozprawienia się ze zbirami uleciał mu z głowy.
Ze strachu.
Sara już nie stała. Klęczała na ziemi z twarzą zwróconą w jego stronę. Trzymała ręce za głową w pozycji, jaką policjant nakazywał przyjąć podejrzanemu, by móc go przeszukać i skuć.
Hank stał za Sarą. Obok niego stała inna kobieta. Obok, nie z nim. Miała krótkie, niemal białe włosy i zapadnięte policzki. Obiema rękami podtrzymywała rozpięte spodnie khaki. Wewnętrzne strony nogawek miała poplamione krwią, tworzącą między jej nogami upiorne odwrócone V. Spojrzała na Willa, błagając go wzrokiem, by z tym skończył.
Michelle Spivey.
Porwana miesiąc temu. Pracowała naukowo w Centrach Kontroli i Prewencji Chorób.
To nie był wybuch spowodowany wyciekiem gazu.
To był atak.
– Dobra! – krzyknął Hank do Willa. – Teraz powoli wyjdź z auta i podnieś ręce. – Wyjął z kieszeni pistolet PKO-45. Wylot lufy ledwie wystawał poza jego palec ułożony nad kabłąkiem spustu w sposób charakterystyczny dla policjanta. Spod nasady pięści wyglądał magazynek. Kieszonkowa czterdziestka piątka. Nieduża, ale o wielkiej sile rażenia.
Mogła odstrzelić kobiecie mózg.
Odstrzelić Sarze mózg.
Hank celował jej w głowę.
Will poczuł nagłe osłabienie. Wykonał polecenie Hanka, powoli unosząc ręce. Patrzył na Sarę. Jej dolna warga drżała. W oczach lśniły łzy. Jej strach był tak namacalny, że Will czuł, jakby ktoś pięścią wyciskał mu krew w serca.
Merle dźgnął go rewolwerem w bok.
– Nic do ciebie nie mamy, wielkoludzie. Chcemy tylko pożyczyć panią doktor. W końcu ją odzyskasz.
Spojrzenie Willa powędrowało ku strużce krwi wypływającej spomiędzy nóg Michelle. Otworzył usta, ale nie był w stanie wziąć oddechu. Dwie strużki potu ściekały mu ze skroni. Zerknął na rewolwer smith and wesson, którego lufę Merle wciskał mu w żebra. Czy jeśli dostanie strzał w brzuch, zdoła jeszcze chwycić jeden z rewolwerów?
Zdoła osłaniać Sarę, żeby umożliwić jej ucieczkę?
Przed czterema uzbrojonymi facetami? Na otwartej przestrzeni?
Czuł, jakby miał w gardle, piersiach i płucach okruchy szkła.
Uprowadzą Sarę.
A jego zabiją.
Mógł tylko na to patrzeć albo przyśpieszyć bieg wydarzeń.
Clinton wsadził nieprzytomnego Dwighta na tylne siedzenie bmw. Dwight osunął się na bok. Kaburę miał pustą. Vince był za daleko, by Will mógł zabrać mu broń. Zdążył już usiąść za kierownicą auta Sary. Kluczyki tkwiły w stacyjce, więc mógł uruchomić samochód wciśnięciem guzika. Bateria zastartowała, lecz silnik nie zareagował.
– Tak to jest, jak kradniesz hybrydę. Podziękujmy liberałom – za-śmiał się Vince.
Will z trudem panował nad drżeniem rąk. Strach ustąpił miejsca wściekłości. Nie mógł do tego dopuścić. Nie mógł pozwolić na skrzywdzenie Sary. Połknąłby wszystkie naboje w rewolwerach, gdyby to mogło ich powstrzymać.
– Spokojnie, stary. – Clinton położył rękę na kolbie glocka.
– Jestem gliną – powiedział Will. – Wy jesteście glinami. To nie musi się tak skończyć.
– Potrzebujemy lekarza! – zawołał Hank. – Bez urazy, bracie. Złe miejsce, dobry moment. Idziemy, szanowna pani. Wsiadaj do samochodu.
Hank próbował pociągnąć Sarę, by wstała z ziemi, ale wyrwała się z jego uścisku.
– Nie. – Mówiła cicho, ale odmowa zabrzmiała jak krzyk. – Nie jadę z wami.
– Droga pani, kampus nie wyleciał w powietrze z powodu wybuchu gazu. – Hank zerknął na Willa. – To my wysadziliśmy dziesiątki, może setki ludzi. Sądzisz, że twoja krew zrobi na mnie wrażenie?
Will dostrzegł ból na twarzy Sary. Myślała o szpitalach, o pacjentach, o dzieciach, o personelu, o wszystkich, którzy stracili życie.
Will nie myślał o nich. Zależało mu tylko na Sarze. Ci ludzie byli bezwzględnymi mordercami. Jeśli ją uprowadzą, za kilka godzin nie będzie już żyła. Jeśli odmówi i nie pójdzie z nimi, zginie tam, gdzie właśnie klęczała.
– Nie – powtórzyła Sara. Dokonała takich samych kalkulacji co on. Łzy płynęły jej po policzkach. W jej głosie nie było już strachu. Wyglądała na pogodzoną z losem. – Nie pojadę z wami. Nie pomogę wam. Będziecie musieli mnie zabić.
Willa piekły oczy, ale nie mógł odwrócić od niej wzroku.
Skinął głową.
Wiedział, że Sara mówi serio.
Wiedział, dlaczego to mówi.
– A jeśli zabiję ją? – Hank przycisnął broń do głowy Michelle Spivey.
Nawet nie drgnęła, nie zapłakała, tylko wycedziła:
– Zrób to. No dalej, ty gnido.
Clinton