Wzrusza ramionami, jakby mu to było obojętne, więc przechodzę przez furtkę i niski mur oddzielający nasze domy. Mijam jego ogród i idę za dom. Czeka tam na mnie i przytrzymuje furtkę. Waham się.
– Jestem Tessa.
– Adam.
Podążamy w milczeniu ścieżką. Wiem, co sobie teraz myśli. Że rzucił mnie chłopak i chcę spalić jego listy. Na pewno nie dziwi się, że mnie to spotkało, bo wyglądam jak szkielet i mam łysą czaszkę. Spodziewam się ogniska, ale widzę tylko kupkę tlących się liści i gałązek. Dwa pełgające płomyki budzą jednak nadzieję.
– Liście były wilgotne – mówi. – Papier roznieci ogień.
Otwieram pierwsze pudełko i odwracam je do góry nogami.
Od dnia, w którym zauważyłam pierwszą rysę na plecach, do chwili, kiedy lekarze dali za wygraną, czyli dwa miesiące temu, pisałam dziennik. Cztery lata żałosnego optymizmu idzie z dymem – piękny płomień! Kartki z życzeniami powrotu do zdrowia zwijają się na rogach, kruszą i obracają w proch. W ciągu czterech długich lat można zapomnieć imiona znajomych. Była taka pielęgniarka, która rysowała karykatury lekarzy i wieszała je przy moim łóżku, żeby mnie rozśmieszyć. Nie pamiętam, jak się nazywała. Louise? Miała inwencję. Ogień wypluwa iskry, które strzelają w stronę drzew.
– Zrzucam ciężar – oznajmiam Adamowi.
Ale on mnie chyba nie słucha. Taszczy jakieś gałęzie po trawie.
Największą odrazę budzi we mnie zawartość drugiego pudła. Są tam zdjęcia, które oglądałam razem z tatą, rozkładając je na szpitalnym łóżku.
„Wyzdrowiejesz – powtarzał, przesuwając palcem po fotografii przedstawiającej mnie w wieku jedenastu lat. Świadoma swojego wyglądu dziewczynka w szkolnym mundurku. Pierwszy dzień w szkole średniej. – A tu jesteś w Hiszpanii – mówił. – Pamiętasz ten wyjazd?”.
Byłam szczupła, opalona i pełna nadziei. Po raz pierwszy przechodziłam remisję. Jakiś chłopak gwizdnął na mój widok na plaży. Tata zrobił to zdjęcie w przekonaniu, że nie będę chciała zapomnieć pierwszego gwizdnięcia. Teraz chcę.
Nagle nachodzi mnie ochota, aby pobiec do domu i przynieść coś jeszcze. Ubrania, książki.
– Mogę wpaść następnym razem, kiedy będziesz coś palił? – pytam.
Adam przytrzymuje butem koniec gałęzi i łamie ją nad ogniem.
– Dlaczego pozbywasz się wszystkich rzeczy?
Zwijam w kłębek sukienkę Zoey; mieści się w mojej dłoni. Rzucam ją w ogień. Materiał rozbłyskuje, zanim ulega unicestwieniu. Topi się jak plastik.
– Niebezpieczna kiecka – stwierdza Adam i patrzy mi prosto w oczy, jakby czegoś się domyślał.
Materia składa się z cząsteczek. Im bardziej solidna wydaje się jakaś rzecz, tym większa jest gęstość tworzących ją cząsteczek. Ludzie robią wrażenie posiadających solidną konstrukcję, tymczasem w środku mają wodę. Może przebywanie zbyt blisko ognia wpływa na układ moich cząsteczek, bo nagle zaczyna kręcić mi się w głowie, czuję się lżejsza. Nie wiem, co mi jest – może to z powodu złego odżywiania się – ale odnoszę wrażenie, że nie jestem osadzona w ciele. Ogród nieoczekiwanie się rozjaśnia. Podobnie jak iskry strzelające z ogniska i osiadające na moich włosach oraz ubraniu zgodnie z prawem grawitacji, wszystkie ciała, które zostały wyrzucone w górę, muszą upaść na ziemię.
Nagle odkrywam, że leżę na trawie i patrzę w górę na bladą, otoczoną chmurami twarz Adama. Przez chwilę nie jestem w stanie sobie przypomnieć, co się stało.
– Nie ruszaj się – mówi. – Chyba zemdlałaś.
Chcę coś powiedzieć, ale nie mogę sprawnie poruszać językiem. Znacznie łatwiej jest po prostu leżeć.
– Masz cukrzycę? Potrzebujesz cukru? Mam colę.
Siada obok i czeka, aż się podniosę. Częstuje mnie napojem. Zaczyna mi szumieć w głowie, kiedy cukier dociera do mózgu. Czuję się niesamowicie lekko, jak duch, a jednocześnie jestem w lepszym humorze. Oboje wpatrujemy się w ogień. Zawartość moich pudełek spłonęła; kartony obróciły się w zwęglone szczątki. Sukienka zamieniła się w popiół. Z ogniska został tylko żar, dostatecznie jasny, żeby przyciągnąć ćmę. Głupi owad tańczy nad żarzącymi się patykami. Kiedy trąca je skrzydełkami, w jednej chwili obraca się w proch. Patrzymy w miejsce, w którym zniknęła ćma.
– Dużo pracujesz w ogrodzie – mówię.
– Lubię to.
– Obserwuję cię. Widzę przez okno, jak kopiesz i tak dalej.
– Obserwujesz mnie? Dlaczego? – Adam wygląda na zaniepokojonego.
– Lubię na ciebie patrzeć.
Marszczy brwi, jakby usiłował zrozumieć, co mam na myśli. Odnoszę wrażenie, że chce coś powiedzieć, ale zamiast tego odwraca głowę i spogląda na ogród.
– Mam zamiar założyć ogródek warzywny w tamtym rogu – oznajmia. – Posadzę groszek, kapustę, sałatę, fasolę. Wszystko, co mi wpadnie w ręce. Robię to bardziej dla mamy niż dla siebie.
– Dlaczego?
Wzrusza ramionami i patrzy na okna, jakby mówienie o niej mogło ją przywołać.
– Lubi ogrody.
– A twój tata?
– Nie mieszka z nami.
Zauważam cienką strużkę krwi na jego ręku. Podąża za moim wzrokiem i wyciera ją o dżinsy.
– Powinienem już wracać do pracy – stwierdza. – Dasz sobie radę? Możesz dopić colę.
Towarzyszy mi, kiedy powoli idę ścieżką w stronę furtki. Cieszę się, że spaliłam zdjęcia i dziennik. Sukienka Zoey też poszła z dymem. Czuję się tak, jakbym zrobiła miejsce dla czegoś nowego.
Przy furtce odwracam się do Adama.
– Dzięki za pomoc.
– Zawsze do usług.
Wkłada ręce do kieszeni, uśmiecha się i wbija wzrok w buty, ale jestem pewna, że mnie widzi.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
– Nie wiem, dlaczego państwa tutaj przysłano – mówi kobieta w rejestracji.
– Proszono nas, żebyśmy się zgłosili – tłumaczy tata. – Dzwoniła do mnie sekretarka doktora Ryana.
– Ale to nie tutaj – protestuje tamta. – I nie dzisiaj.
– Tutaj – upiera się tata. – I dzisiaj.
Recepcjonistka prycha i zagląda do komputera.
– Punkcja lędźwiowa?
– Nie. – Tata jest coraz bardziej rozdrażniony. – Czy doktor Ryan jest dzisiaj w pracy?
Siadam w poczekalni i zostawiam ich. Są tutaj wszyscy podejrzani. Grupa osób w czapkach w kącie, podłączonych do przenośnych kroplówek z chemią. Rozmawiają o rozwolnieniu i wymiotach. Chłopiec trzymający matkę za rękę. Odrastają mu włosy, tak jak mnie. I dziewczyna pozbawiona brwi, która udaje, że czyta. Namalowała sobie ołówkiem kreski nad okularami. Widzi, że na nią patrzę, i uśmiecha się, ale ja nie zamierzam się bratać. Nie nawiązuję kontaktów z umierającymi. Przynoszą pecha. Kiedyś zaprzyjaźniłam się z jedną